______________________________________________________________________
                                            ___
             __  ___  ___    _  ___   ____ |  _|  _   _  _  ___
            / _||   ||   |  | ||   | |_   || |_  | \ | || ||   |
           / /  | | || | |  | || | |   / / |  _| |  \| || || | |
         _/ /   |  _|| | | _| ||   \  / /_ | |_  | |\  || ||   |
        |__/    |_|  |___|| | ||_|\_\|____||___| |_| |_||_||_|_|
                          |___|
_______________________________________________________________________
 
    Piatek, 28.11.1997          ISSN 1067-4020             nr 159
_______________________________________________________________________
 
W numerze:

       Tadeusz K. Gierymski - Niepodleglosc (1918)
       Tadeusz K. Gierymski - A jak bylo dalej?
             Jurek Krzystek - Lev Razgon: Trued Stories
             
_______________________________________________________________________

Od red. Niestety, nie udaje nam sie utrzymac periodycznosci ukazywania
sie "Spojrzen". Niniejszy numer jest programowo listopadowym, a zaczyna
sie od wpomnien zwiazanych z Dniem Niepodleglosci. Grudzien jednak jest
miesiacem, w ktorym rozegrala sie jedna z bardziej ponurych kart
nowozytnej historii Polski - morderstwo na pierwszym Prezydencie RP.
Przeczytajmy wiec cos i na ten temat.

Mala notka techniczna: nasz staly serwer (k-vector.chem. washington.edu)
przezywa awarie. Dopoki nie zostanie usunieta, albo nie uruchomimy
serwera zastepczego, archiwa "Spojrzen" pozostaja niedostepne. Listy do
redakcji natomiast (oraz zgloszenia zmian adresow itp.) prosimy kierowac
na adres francuski w Caen, jak w stopce. Przepraszamy. J.K_ek

________________________________________________________________________



Tadeusz K. Gierymski 


                    NIEPODLEGLOSC (1918).
                    =====================


Jozef Pilsudski i Kazimierz Sosnkowski przyjechali, rankiem 10
listopada, specjalnym pociagiem z Berlina do Warszawy, gdzie na dworcu
oczekiwal Pilsudskiego ksiaze Zdzislaw Lubomirski, czlonek Rady
Regencyjnej, i Adam Koc z grupa czlonkow POW. Zaraz po przyjezdzie udal
sie Pilsudski na rozmowy z Rada Regencyjna.

Po ulicach Warszawy krazyly jeszcze niemieckie patrole, zaczeto tego
dnia Niemcow rozbrajac, tu i tam wybuchala strzelanina, paradowaly
demonstracje z czerwonymi sztandarami spiewajac piesni rewolucyjne.

11 listopada w lasku Compiegne, w slawnym pozniej wagonie kolejowym, Niemcy 
podpisaly akt kapitulacyjny. Wieczorem tego dnia przejal Pilsudski z rak 
Rady Regencyjnej wladze, ale tylko nad wojskiem.

Przypomne, ze trzy dni przed powrotem Pilsudskiego do Warszawy powstal w
Lublinie (pilsudczykowsko-socjalistyczno-ludowy) Tymczasowy Rzad
Daszynskiego, stworzony z inicjatywy pilsudczykow, ale zdaniem
Pilsudskiego zbyt radykalny, zbyt politycznie jednostronny. Uwazal,
ze rzad Daszynskiego powinien byc rozwiazany, a dumnym ze swego dziela
pilsudczykom powiedzial:

    Wam kury szczac' prowadzac', a nie polityke/ robic'.

Mimo tego, jak pisze Tomasz Nalecz,

	Jeszcze lepiej z potrzeby dostosowania sie do 
	dominujacych w kraju nastrojow patriotyczno-
	rewolucyjnych zdawal sobie sprawe Pilsudski. 
	Similia similibus curantur -- podobne leczy sie 
	podobnym -- ta rzymska maksyma tlumaczyl potrzebe 
	tolerowania przez jakis czas "czerwonego gabinetu". 
	Dlatego tez 14 listopada misje sformowania rzadu 
	ponownie powierzyl Ignacemu Daszynskiemu, a gdy ten, 
	wobec sprzeciwu endecji, nie mogl wywiazac sie z 
	zadania, desygnowal na premiera rowniez socjaliste, 
	Jedrzeja Moraczewskiego.

W Krakowie dzialala Polska Komisja Likwidacyjna, istniala Rada Narodowa
Ksiestwa Cieszynskiego, a na terenie Krolestwa byly Rady Delegatow
Robotniczych, tworzono Czerwona Gwardie, w Galicji toczyly sie walki z 
Ukraincami.

Sytuacja polityczna w Polsce byla, oglednie mowiac, trudna i niejasna.

(A stosunek zagranicy do nowo tworzacego sie panstwa oddaja slawne 
wypowiedzi: J. M. Keynes nazwal go "ekonomiczna niemozliwoscia, ktorego 
jedynym przemyslem jest szczucie Zydow", Lewis Namier okreslil go 
"patologicznym", a E. H. Carr, takze znany historyk, "farsa". 

Molotow mowil o "potwornym bekarcie", a Lloyd George, wedlug Normana 
Daviesa, mial sie wyrazic, iz "tak jak nie dalby malpie zegara, nie dalby 
Polsce Gornoslaska", a w 1939 r. powiedzial, ze "Polska zasluzyla na swoj 
los".)

14 listopada Rada Regencyjna rozwiazala sie, piszac do Pilsudskiego:

    [...] od tej chwili obowiazki nasze i odpowiedzialnosc
    wzgledem narodu polskiego, w Twoje rece, Panie
    Naczelny Dowodco, skladamy do przekazania
    Rzadowi Narodowemu.

Podobnie przekazal mu swoje prerogatywy Rzad Tymaczasowy.

Pilsudski tego dnia w swym dekrecie miedzy innymi oswiadczyl:

    W rozmowach, prowadzonych z przedstawicielami niemal
    wszystkich stronnictw w Polsce, spotkalem sie, ku
    wielkiej mej radosci, z zasadniczym potwierdzeniem
    mych mysli. Przewazajaca wiekszosc doradzala utworzenie
    rzadu nie tylko na podstawach demokratycznych, ale i z
    wybitnym uzialem przedstawicieli ludu wiejskiego i
    miejskiego.

    Liczac sie z poteznymi pradami, zwyciezajacymi na
    Zachodzie i Wschodzie Europy, zdecydowalem sie
    zamianowac prezydentem gabinetu pana posla Ignacego
    Daszynskiego, ktorego dlugoletnia praca patriotyczna i
    spoleczna daje mi gwarancje, ze zdola w zgodnej
    wspolpracy z wszystkimi zywiolami przyczynic sie do
    odbudowy dzwigajacej sie z gruzow Ojczyzny.

    Ciezkie polozenie ludu nie pozwolilo mu wylonic
    sposrod siebie licznych sil fachowych, ktorych kraj
    dzisiejszy potrzebuje; zazadalem wiec od pana
    prezydenta ministrow, aby, liczac sie z tym, wzmocnil
    skutecznosc pracy swego gabinetu przez udzial w nim
    wybitnych sil fachowych, niezaleznie od ich przekonan
    politycznych.

    Z natury polozenia Polski jest charakter rzadu az do
    czasu zwolania Sejmu Ustawodawczego prowizorycznym i
    nie dozwala na przeprowadzenie glebokich zmian
    spolecznych, ktore uchwalic moze tylko Sejm
    Ustawodawczy. Przekonany, ze tworca praw narodu moze
    byc tylko Sejm, zazadalem zwolania go w mozliwie
    krotkim, kilkumiesiecznym terminie.

22 listopada 1918 roku na mocy dekretu ustanowiono urzad Naczelnika
Panstwa. Pozycje te, dominujaca w strukturach panstwowych do zwolania
Sejmu Ustawodawczego, objal Pilsudski. Mianowal odpowiedzialny przed nim
rzad i wyzszych urzednikow panstwowych, zatwierdzal budzet, projekty
ustawodawcze, mial przywilej kontrasygnowania aktow rzadowych.

Uchwala Sejmu z 20 lutego 1919 r., zwana Mala Konstytucja, stwierdzajac
iz wladza suwerenna i ustawodawcza w Polsce jest w rekach Sejmu,
utrzymala przy zyciu urzad Naczelnika Panstwa, zmiejszajac jego
prerogatywy.

Pisze Tomasz Nalecz:

    Przelomowi listopadowemu towarzyszyla prawdziwa
    eksplozja uczuc patriotycznych. Scisle splataly sie
    one z dazeniami do przebudowy struktury spolecznej
    kraju. Nigdy pragnienie sprawiedliwosci nie bylo w
    Polsce wieksze niz w tych wlasnie dniach [...]

    "Niepodobna oddac tego upojenia -- pisal Jedrzej
    Moraczewski -- tego szalu radosci, jaki ludnosc
    Polski w tym momencie ogarnal. Po stu dwudziestu
    latach prysly kordony. Nie ma ich! Wolnosc!
    Niepodleglosc! Zjednoczenie! Wlasne panstwo! Na
    zawsze! Chaos? To nic. Bedzie dobrze. Wszystko
    bedzie, bo jestesmy wolni od pijawek, zlodziei,
    rabusiow, od czapki z baczkiem, bedziemy sami
    soba rzadzili!"



                   LISTOPAD 1918


    To jest ostatnia jesien, niebezpieczna pora,
    I ostatnie zarosle niewola/ przyslowie,
    Zwolajcie nocne zjawy i wpusccie upiora,
    Niech pyta -- i niech narod mu teraz odpowie.

    Niech spojrza/ sobie w oczy, dwa widma i wrogi,
    I rozstrzygna/ kto kogo na nowo powali:
    Ta przeszlosc kosciotrupia, talizman zlowrogi,
    Czy tlum, co cia/gnie z krzykiem i nie wie co dalej.

    Wybierac trzeba szybko, raz jeden -- na wieki,
    Jesli wolnosc -- to twarda/, bez lez i zalotow.
    To nic, ze miasto spiewa i placza/ powieki,
    Kto na wierzch ja/ wywloczy -- na wszystko jest gotow.

    Se/pim wzrokiem po kraju jalowym przeleci,
    Po ruinach, po ne/dzy rozleglej dokola:
    Musi zgarna/c i zlozyc te/ wolnosc ze smieci
    I przepcha/c ja/ przed swiatem i stawic mu czola.

    Bo na coz liczyc, patrzcie! Ta garstka pielgrzymia,
    Co przed dworcem na deszczu wystaje i czeka,
    To jest wszystko -- to pustke/ bez dna wyolbrzymia,
    Otwiera los nicestwa i straszy z daleka.

    A jednak tylko oni, ta mlodosc po prostu
    Co upartem czekaniem od lat sie/ nie nuzy.
    Z tego placu wypadnie i skoczy, jak z mostu,
    W slepy mrok i na slepo sie/ w przyszlosc zanurzy.

    Natchnionymi plucami jej ciemnosc przedmucha
    I udeptana/ ziemie/ raz jeszcze rozdrapie
    I z mroznego szalenstwa przywola tu ducha,
    By ogien w czterech rogach podkladal na mapie.

    Najwyzszy czas! Juz wieje niebezpieczna/ pora/,
    Juz dymi mokry dworzec i dudni pocia/giem.
    Czy teraz jesien wygnac -- niech sami wybiora/ --
    Czy martwe truchlo wyniesc do gory posa/giem?!

    Wstrzymajcie szumny pochod. Niech stanie na miescie
    I usta rozkrzyczane w milczenie pozbiera.
    Jedno jest tylko haslo, milcza/co je niescie:
    Wierzy sie/ lub nie wierzy, zyje lub umiera.


                       Kazimierz Wierzynski


"Wolnosc tragiczna" 1936


	                    ***


[Czy ktos z czytelnikow moze sprawdzic ostanie slowo drugiej linijki
pierwszej zwrotki?]



tkg

________________________________________________________________________

Tadeusz Gierymski 


                     A JAK BYLO DALEJ?
                     =================


Historia wyboru i morderstwa Prezydenta Narutowicza tragicznie 
wykazala trudnosci polskiej demokracji.

Walka wyborcza o prezydenture byla brudna, bezkompromisowa, zacieta i
zaklamana. W tego stylu walce rej wiodla polska prawica, zdominowana
przez Narodowa Demokracje. Endecja haslami i sloganami antyzydowskimi,
bogo-ojczyznianymi, starala sie pozyskac wyborce, nie bez skutku zreszta.
Przetargi, parlamentarne malzenstwa, prywata partyjna spotegowaly sie po
oswiadczeniu Naczelnika z 4 grudnia, ze nie przyjmie prezydentury.

9 grudnia, w roztrzygajacym piatym glosowaniu w Zgromadzeniu Narodowym,
Narutowicz dostal 289 glosow, a Zamoyski 227. W pierwszym glosowaniu
Zamoyski dostal 222 glosy, Wojciechowski 105, a Narutowicz 62. Bledem
wydaje mi sie byc przypisanie zwyciestwa Narutowicza "przehandlowanym"
glosom wyborcow z mniejszosci narodowych. Skomplikowana byla to sprawa, 
ordynacja wyborcza, a nie czesto insynuowany handel glosami przez 
mniejszosci narodowe, wplynela na wynik wyborow, ale to wymaga osobnego i 
dluzszego opracowania.

Stronnictwa Chrzescijanskiej Jednosci Narodowej, zwanej Chjena,
ukonstytuowane byly w klubach Zwiazku Ludowo-Narodowego (28% mandatow),
Chrzescijanskiej Demokracji (10% mandatow) i Stronnictwa Chrzescijansko-
Narodowego (6% mmandatow). By dostac wladze potrzebowaly koalicji z PSL
"Piast", ale ludowcy nie chcac glosowac na Zamoyskiego, poparli
Narutowicza.

Wynik glosowania przyjety byl milczeniem na senatorskich i poselskich
lawach. Endecja natychmiast wypowiedziala Narutowiczowi wojne, brudna 
wojne oszczerstw i obelg. Okreslila jego wybor jako "sponiewieranie 
Polski".

Pisali narodowcy w swych odezwach:

    Na Narod polski spadla niezaprzeczona hanba! Prezydent
    Rzeczypospolitej wybrany zostal glosami zydowskich
    mniejszosci narodowych! Zydostwo i masoneria siegnela
    po najwyzsze dostojenstwo Najjasniejszej Rzeczy-
    pospolitej. Nie spoczniemy jednak poki w Polsce nie
    stanie rzad i Prezydent oparty o zdecydowana
    wiekszosc polska w panstwie. Dzis wobec upokorzenia
    wiekszosci narodowej, do ktorej wszyscy nalezymy,
    musimy zalozyc protest przeciw gwaltowi.

Przegrawszy w glosowaniach, w ktorych, by wyeliminowac Wojciechowskiego,
sami rzucili czesc glosow na Narutowicza, nie podporzadkowali sie prawu,
zaczeli podjudzac, agitowac. "Gazeta Warszawska" nazwala Narutowicza 
"zapora", Stanislaw Stronski w "Rzeczypospolitej" "zawada".

Przeniesli endecy walke na bruk ulicy. Demonstracje zaczely sie juz
wieczorem 9 grudnia. Starajac sie uniemozliwic Narutowiczowi dojazd do
sejmu z hotelu Bristol na zlozenie przysiegi barykadowali Aleje
Ujazdowskie.

Tak opisuje Pobog-Malinowski dzien zaprzysiezenia:

    Tlum powital zatrzymanego Prezydenta wrogimi
    okrzykami, gwizdem, przeklenstwami, wnet posypaly sie
    zablocone, zbite na twardo grudy sniegu; kilka takich
    grud trafilo Prezydenta, paru zuchwalcow z kijami
    wskoczylo na stopnie powozu; mocnym ruchem stracil
    ich towarzyszacy Prezydentowi szef protokulu Stefan
    Przezdziecki.

    Za powozem, gdy minal roztracona barykade, pobiegl
    wrzeszczacy tlum z podniesionymi kijami; z tylu i z
    bokow, z mijanych tlumow, sypaly sie wciaz grudy
    sniegu z blotem...

Policja byla na ogol bierna, lub laczyla sie z tlumem. Prezydent
Narutowicz byl wstrzasniety, i po zaprzysiezeniu, rozmawiajac wieczorem
z Pilsudskim powiedzial:

    Ma pan racje, to nie jest Europa. Ci ludzie lepiej sie
    czuli pod tym, kto karki im deptal i bil po pysku.

A prawicowe kluby sejmowe oswiadczyly, ze "odmowia wszelkiego poparcia"
gabinetowi stworzonemu przez Narutowicza, ze "podejma stanowcza walke o
narodowy charakter panstwa".

I dzis, prawie osiemdziesiat lat pozniej, takiego "narodowego charakteru" 
domagaja sie dla Polski pralat Jankowski i jemu podobni.

Przeczytajcie uwaznie jego najswiezsza tyrade polityczna z ambony,
podczas mszy, w ktorej wzywa narod do "obudzenia" sie, w ktorej, pod
pozorem kazania, mowi:

    Uwazam, ze sluszne sa telegramy, sluszne sa
    teleksy, ktore przychodza do mnie, sluszne
    sa glosy niezadowolenia, bo jednak nie mozna
    akceptowac mniejszosci zydowskiej w naszym rzadzie.

"Bo jednak nie mozna akceptowac mniejszosci zydowskiej w naszym rzadzie"!

Tak uczy pralat, z ambony, w Polsce 1997 roku!

Usunieto "zapore", pozbyto sie "zawady", zmyto "hanbe narodu polskiego" 
krwia Narutowicza, gdy, jak pisze Jerzy Topolski, 

    [...] tak zagrali na nacjonalizmie, ze Eligiusz
    Niewiadomski, fanatyczny nacjonalista [...]
    dokonal zamachu na swiezo wybranego prezydenta

podczas otwarcia wystawy w gmachu Towarzystwa Zachety Sztuk Pieknych w
Warszawie.

Pisze sie, ze dzialal sam, ale kto mial lub ma watpliwosci kim byli
moralni inspiratorzy zbrodni?



	        POGRZEB PREZYDENTA NARUTOWICZA


	Krzyz mieliscie na piersi, a brauning w kieszeni.
	Z Bogiem byli w sojuszu, a z morderca/ w pakcie,
	Wy, w chichocie zastygli, bladzi, przestraszeni,
	Chodzcie, glupcy, do okien - i patrzcie! i patrzcie!

	Z Belwederu na Zamek, te/tnica/ Warszawy,
	Alejami, Nowym Swiatem, Krakowskim Przedmiesciem,
	Idzie kondukt zalobny, krepowy i krwawy:
	Drugi raz Pan Prezydent jest dzisiaj na miescie.

	Zimny, sztywny, zakryty choragwia/ i kirem,
	Jedzie Prezydent Martwy, a wielki stokrotnie.
	Nie odwracajcie oczu! Stac i patrzec, zbiry!
	Tak! Za karki was trzeba trzymac przy tym oknie!

	Przez serce swe na wylot pogrzebem przeszyta,
	Jak Jego piers kulami, niech widzi stolica
	Twarze wasze, zbrodniarze, - i niech was przywita
	Strasznym krzykiem milczenia zalobna ulica.


	                     Julian Tuwim



Skupialem sie dotychczas w tym opracowniu na antysemickiej i
antydemokratycznej roli prawicy w pierwszych wyborach prezydenckich,
zdominowanej przez endecje, i na jej moralnej odpowiedzialnosci za 
zamordowanie obranego prezydenta.

Ale brak szacunku dla praworzadnosci, brak, ze sie tak wyraze, z mlekiem
matki wyssanego przekonania o wartosci demokratycznych procesow,
cechowal wtedy nie tylko endecje.

Niejeden historyk przypomina, ze demokratyczne rozwiazania, kompromisy,
uspokojenie sytuacji przed, podczas i po wyborach, nie bylo celem wielu
partii i ugrupowan.

Czytamy, np., o pilsudczykach:

    Poglebienie chaosu oznaczalo dla nich szanse
    pozaparlamentarnego siegniecia po wladze.

Pisal w grudniu  Maciej Rataj, marszalek sejmu pochodzacy z PSL "Piast", 
po przejeciu wladzy przez Narutowicza, w swym dzienniku:

    Rozmowa dluzsza z Pilsudskim przekonywuje mnie, ze
    jednak spokoju nie bedzie, bo jego zwolennicy nie
    daruja tego, iz opluwano go przez cztery lata.
    Dowodze, ze spokoj musi byc zachowany, bo latwo odwet
    zaczac, ale nie wie sie, gdzie sie skonczy; nie jest
    takze wskazane, by Pilsudski dawal sie wciagac w wir
    walk, bo moze byc potrzebny na wypadek niebezpieczenstwa 
    z zewnatrz. Nie trafilo mu doprzekonania moje dowodzenie. 
    "My z I brygady - zaczal krzyczec - nie darowywujemy, 
    potrafimy w morde bic".

A tak pisze Jerzy Topolski:

    Zabojstwo prezydenta Narutowicza uruchomilo z kolei
    inne tlumy, ktore gotowe byly czynnie wystapic przeciw
    endecji, co z kolei usilowali wykorzystac zwolennicy
    Pilsudskiego dla przejecia wladzy,

Pogarda dla "sejmokracji" nie obca byla wielu Polakom. Pokutuje w nas
prostacka chec do radykalnego, doglebnego, natychmiastowego zalatwienia 
trudnych sytuacji kosztem zgwalcenia demokratycznych zasad i powolnie
dzialajacych procesow, wymagajacych czasu, dobrej woli i kompromisu.

Prezydent mogl dzialac tylko w porozumieniu z sejmem, a tam dominowala
partyjna prywata i nienawisc. Salus respublicae suprema lex esto? Ejze!

Wrocmy do Topolskiego:

    W zyciu politycznym wzrastal stan napiecia. Pogarszala
    sie sytuacja gospodarcza, a ruch strajkowy ogarnial
    kraj. Tymczasem rzad szedl coraz bardziej na prawo,
    starajac sie ograniczyc wczesniej wprowadzone zdobycze
    socjalne oraz pozwalajac Kosciolowi na zwiekszenie
    jego wplywow.

Przypomina on nam, ze nie tylko u nas tak bylo:

    Prawicowe tendencje w Polsce byly w pewnym stopniu
    przejawem ogolniejszych przemian w owczesnej Europie
    i reakcja na powojenny wzrost nastrojow rewolucyjnych.
    W 1922 roku we Wloszech objal wladze, w wyniku
    faszystowskiego przewrotu Benito Mussolini (1883-1945),
    w 1923 roku mial miejsce podobny przewrot w Hiszpanii,
    w 1926 w Portugalii, a w Niemczech miala miejsce
    pierwsza proba dojscia do wladzy Hitlera (1889-1945) w
    tzw. puczu monachijskim. W Bulgarii doszedl do wladzy
    po zbrojnym przewrocie rzad Aleksandra Cankowa (1879-
    1959).

Topolski podkresla zwiekszajacy sie stan posiadania Kosciola:

    Miedzy 1919 a 1939 rokiem liczba biskupow wzrosla z 23
    do 51, a ksiezy o 43% osiagajac stan prawie 13 tysiecy.
    Pozycje Kosciola wzmocnil zawarty z 1925 roku konkordat,
    o ktorym juz wspominalismy.

Liczebny wzrost kleru, ich posiadlosci i uprawnien, wieksza zarliwosc
zycia religijnego w Polsce, same w sobie nie musialy byc czyms zlym.

Dla poznania prawdziwej roli polskiego KK w ksztaltowaniu sie swiadomosci
politycznej spoleczenstwa, w formowaniu stosunku do mniejszosci
narodowych, a szczegolnie do Zydow w miedzywojennej Polsce, goraco 
zachecam do przestudiowania (polecanej tez dawniej, i nie tylko przeze 
mnie) ksiazki Ronalda Modrasa:

  Modras, Ronald E., "The Catholic Church and antisemitism:
  Poland, 1933-1939." Chur, Switzerland: Published for the
  Vidal Sassoon International Centre for the Study of Antisemitism
  (SICSA), The Hebrew University of Jerusalem by Harwood Academic
  Publishers, 1994, xvi, 429 p.

Lektura ta umozliwi tez uplasowanie dzialalnosci pralata Jankowskiego
w historycznym kontekscie, co ulatwi zrozumienie reakcji na nia za
granica, i ocene reakcji na nia Kosciola w Polsce, tak, moim zdaniem,
niedostatecznej, ze az lek ogarnia. 

Oba powyzsze artykuly oparte sa, m.inn., na: 

"Drugiej Rzeczypospolitej poczatki" Andrzej Garlicki, Wydawnictwo 
Dolnoslaskie, Wroclaw, 1996, z serii "A to Polska wlasnie"; 
"Prezydenci i Premierzy Drugiej Rzeczypospolitej", pod redakcja Andrzeja 
Chojnowskiego i Piotra Wrobla, Zaklad Narodowy im. Ossolinskich, 1992; 
"Polska: Losy Panstwa i Narodu", H. Samsonowicz, J. Tazbir, T. Lepkowski, 
T. Nalecz, Iskry, 1992; "Historia Polski" Wydawnictwo KOPIA, Warszawa, 
1994; Stanislaw Mackiewicz Cat, "Klucz do Pilsudskiego", Iskry, 
Warszawa, 1992; Stanislaw Cat-Mackiewicz, "Teksty" (seria: Polska mysl 
polityczna) Czytelnik Warszawa 1990; Wladyslaw Pobog-Malinowski, 
"Najnowsza Historia Polityczna Polski", Gryf - S.P.K. Londyn 1984.
Norman Davies, "God's Playground", Volume II, Columbia University Press, 
NY, 1982; "Najnowsze Dzieje Zydow w Polsce", red. Jerzy Tomaszewski, 
opracowali Jozef Adelson, Teresa Prekerowa, Jerzy Tomaszewski, Piotr 
Wrobel, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 1993.



tkg

________________________________________________________________________


Jurek Krzystek 


                      LEV RAZGON: TRUE STORIES
                      ========================

                                I.
                                ==

Czytam wlasnie nastepujaca ksiazke:

"True Stories", by Lev Razgon (Dana Point, CA: Ardis, 1997).

Razgon jest jednym z weteranow zarowno bolszewizmu, jak i Gulagu.
Aktywnie propagujacy ustroj, aresztowany zostal jak inni w 1937 roku i,
jak sam pisze, nie wiadomo dlaczego, przezyl. Jest jedynym obecnym na
slynnym zjezdzie WPK(b) z 1934, bedacym przy zyciu (ok. 3/4 spotkala
nagla smierc w ramach Wielkiej Czystki).

Oto fragment rozdzialu "Niyazov" z ksiazki, ktory opowiada o przypadkowym
spotkaniu w 1977 roku na sali moskiewskiego szpitala z osobnikiem o tym
wlasnie nazwisku. Rozdzial ten odpowiada rowniez na moje wlasne pytania
i potwierdza, ze Gulag obejmowal nie tylko obozy pracy jak te opisane
przez Solzenicyna czy Conquesta, ale rowniez klasyczne obozy smierci.

(JK)

                            *   *   *


"Why have I described this stranger, this chance hospital acquaintance,
at such length? We were not together for long and then we returned to
our own different parts of Moscow. It was clear we would never meet
again. Yet I shall never forget that round face with its high cheekbones
and tiny attentive eyes. I could never have imagined that there, in ward
114 of the city's cardiology institute, I would at last find someone I
had waited several decades to meet. I had been waiting to find out
something that no one but he could tell me.

By then I had met hundreds of people who had been through our prisons
and camps. I had read dozens of books, both memoirs and historical
studies. But not one of those people and not a single one of the books
could tell me exactly how so many people had been murdered.

How did they actually do it? We know, down to the smallest detail, how
the Nazis carried out their killings. Everything is known--how they
rounded people up, took them away, dug the mass graves, gassed or shot
people and then destroyed the bodies.

But how did our killers do their work? How did they shoot people in
1937, in 1938, and thereafter? We know the classic scenario: a garage
with a car engine running to drown out the sound of the bullets; shots
in the back of the head; and a truck loaded up with bodies and driven
somewhere out of town. However, this amateurish method only remained in
use until 1937. After that, thousands and tens of thousands were being
murdered. The number of those condemned to "ten years in distant camps
without the right to correspondence" reached colossal figures. In some
cases it might be possible to resort to such exotic forms of mass murder
as the sinking of a barge loaded with prisoners. But they couldn't take
everyone to Vladivostok to dispose of them in this way. Evidently, there
were much simpler methods, closer to home.

For years I wondered constantly about this. The further that accursed
time receded into the past, the less hope I had of ever solving this
mystery. Yet all it required was a single meeting with one of the
"executioners," or whatever the official term was for such people. We
had to meet, and then I could learn from him how exactly it had been
done.


[Conversation with Niyazov]:

   "What was Bikin? And where was it?"
   
   "It's a railway station. Quite a big one."
   
   "Where was the camp?"
   
	"Fifteen kilometers from the station. There was once a military
	base there, and the barracks and other buildings were still
	standing. So they cordoned off the whole place with barbed
	wire, built watchtowers, and set up a barrier and a checkpoint
	on the road. There was only one road leading to it. No one
	could drive or walk up to the camp.    "
	
	"Was it supposed to hold many people?"
	
	"No, the camp wasn't very big, only for about 200-250 people.
	But sometimes they'd bring a lot of people all at once and
	then it held up to 300. They even turned the old canteen into
	a barrack and put up board beds there. But it never became
	especially crowded, they were only bringing in people for two
	to three days, after all. And Bikin wasn't the only operation
	of its kind. There was another at Rozengartovka, sixty
	kilometers down the line towards Khabarovsk. And there were
	operations like that in other places too." 
	
Niyazov pronounced the word "operation" firmly and with a certain
dignity, as though it meant something important to him.

	"You were a warder there?"
   
	"That's right."
   
	"What work did you do?"
   
	"The usual. Twenty-four hours on duty, twenty-four off. During
	the day you drove to the station to meet a train. You
	collected the prisoners and took them back. Then you put them
	in their cells. You would accompany the trusties when they
	carried the soup canister and you'd stand by the food hatch
	while they handed out the rations-like I said, the usual."

	"But who shot them, then? Were there other people who did it?
	Did they live at the camp?"
	 
	"There were never any other people It was us who shot them."

	"How?"

	"It was like this. In the morning we'd hand everything over to
	the new shift and go into the guardhouse. We'd collect our
	weapons, and then and there they'd give us each a shot glass
	of vodka. After that we'd take the list and go round with the
	senior warder to pick them up from the cells and take them out
	to the truck."

    "What kind of truck?"
   
    "A closed van. Six of them and four of us in each one."
   
    "How many trucks would leave at the same time?"
   
	"Three or four."
   
	"Did they know where they were going? Did someone read them
	their death sentence before, or what?" 
	
	"No, no sentences were announced. No one even spoke, just,
	'Come out, then straight ahead, into the van-fast"' 
	
	"Were they in handcuffs?"
	
	"No, we didn't have any."
	
	"How did they behave, once they were in the van?"
	
	"The men, well, they kept quiet. But the women would start
	crying, they'd say: 'What are you doing, we're not guilty of
	anything, comrades, what are you doing?' and things like that." 
	
	"They used to take men and women together?"

	"No, always separately."

	"Were the women young? Were there a lot of them?"
	
	"Not so many, about two vanloads a week. No very young ones but
	there were some about twentyfive or thirty. Most were older,
	and some even elderly." 
	
	"Did you drive them far?"
	
	"Twelve kilometers or so, to the hill. The Distant Hill, it was
	called. There were hills all around and that's where we
	unloaded them."

	"So you would unload them, and then tell them their sentence?"

	"What was there to tell them?! No, we yelled, 'Out! Stand
	still!' They scrambled down and there was already a trench dug
	in front of them. They clambered down, clung together and
	right away we got to work..."

	"They didn't make any noise?"
	
	"Some didn't, others began shouting, 'We're Communists, we are
	being wrongly executed,' that type of thing. But the women
	would only cry and cling to each other. So we just got on with
	it..." 
	
	"Did you have a doctor with you?"
	
	"What for? We would shoot them, and those still wriggling got
	another bullet and then we were off back to the van. The work
	team from the Dalag camps was already nearby, waiting."

	"What work team was that?"

	"There was a team of criminal inmates from Dalag who lived in
	a separate compound. They were the trusties at Bikin and they
	also had to dig and fill in the pits. As soon as we left they
	would fill in that pit and dig a new one for the next day.
	When they finished their work, they went back to the compound.
	They got time off their sentence for it and were well fed. It
	was easy work, not like felling timber."
	
	"And what about you?"

	"We would arrive back at the camp, hand in our weapons at the
	guardhouse and then we could have as much to drink as we
	wanted. The others used to lap it up-it didn't cost them a
	kopeck. I always had my shot, went off to the canteen for a
	hot meal, and then back to sleep in the barracks."

	"And did you sleep well? Didn't you feel bad or anything?"

	"Why should I?"

	"Well, that you had just killed other people. Didn't you feel
	sorry for them?"

	"No, not at all. I didn't give it a thought. No, I slept well
	and then I'd go for a walk outside the camp. There's some
	beautiful places around there. Boring, though, with no women."

	"Were any of you married?"

	"No, they didn't take married men. Of course, the bosses made
	out all right. There were some real lookers on the Dalag work
	team! Your head would spin! Cooks, dishwashers, floor
	cleaners-the bosses had them all. We went without. It was
	better not to even think about it..."

	"Grigory Ivanovich, did you know that the people you were
	shooting were not guilty at all, that they hadn't done
	anything wrong?"

	"Well, we didn't think about that then. Later, yes. We were
	summoned to the procurators and they asked us questions. They
	explained that those had been innocent people. There had been
	mistakes, they said, and--what was the word?--excesses. But
	they told us that it was nothing to do with us, we were not
	guilty of anything."
		
	"Well, I understand, then you were under orders and you shot
	people. But when you learned that you had been killing men and
	women who were not guilty at all, didn't your conscience begin
	to bother you?"

	"Conscience? No, Naum'ich, it didn't bother me. I never think
	about all that now, and when I do remember something... no,
	nothing at all, as if nothing had happened. You know, I've
	become so soft-hearted that one look at an old man suffering
	today and I feel so much pity that I even cry sometimes. But
	those ones, no, I'm not sorry for them. Not at all, it's just
	like they never existed..."



(...)

The "special operation" at Bikin existed for almost three years. Well,
two and a half, to be more exact. It also probably had its holidays and
weekends-perhaps no one was shot on Sundays, May Day, Revolution Day and
the Day of the Soviet Constitution. Even so, that means that it
functioned for a total of 770 days. Every morning on each of those days
four trucks set out from Bikin compound for the Distant Hill. Six people
in each truck, a total of 24. It took 25-30 minutes for them to reach
the waiting pit. The "special operation" thus disposed of 15,000 to
18,000 people during its existence. Yet it was of a standard design,
just like any transit camp. The well-tried, well-planned machinery
operated without interruption, functioning regularly and efficiently,
filling the ready-made pits with bodies-in the hills of the Far East, in
the Siberian forests, and in the glades of the Tambov woods or the
Meshchera nature reserve. They existed everywhere, yet nothing remains
of them now. There are no terrible museums as there are today at
Auschwitz, or at Mauthausen in Austria. There are no solemn and funereal
memorials like those that testify to the Nazi atrocities at Khatyn,3
Salaspils or Lidice. Thousands of unnamed graves, in which there lie
mingled the bones of hundreds of thousands of victims, have now been
overgrown by bushes, thick luxuriant grass and young new forest. Not
exactly the same as the Germans, it must be admitted. The men and women
were buried separately here. Our regime made sure that even at that
point no moral laxity might occur.


And the murderers? They are still alive. Not all of them have had such
disappointments (comparatively speaking) as Niyazov. There were a great
many, of course, who took part in these shootings. There were yet more,
however, who never made the regular journey to the Distant Hill or the
other killing grounds. Only in bourgeois society are the procurator and
others obliged to attend an execution. Under our regime, thank God, that
was not necessary. There were many, many more involved in these murders
than those who simply pulled the trigger. For them a university degree,
often in the "humanities," was more common than the rudimentary
education of the Niyazovs. They drafted the instructions and decisions;
they signed beneath the words "agreed," "confirmed," "to be sentenced
to..." Today they are all retired and most of them receive large
individual pensions. They sit in the squares and enjoy watching the
children play. They go to concerts and are moved by the music. We meet
them when we attend a meeting, visit friends, or find ourselves sitting
at the same table, celebrating with our common acquaintances. They are
alive, and there are many of them. They're my age and younger. I am over
the shock I experienced in the hospital after listening to the stories
of that elderly murderer. To my horror, I discover that I feel no hatred
whatsoever towards him. He is no better or worse than the others. The
murderers are among us. And there is nothing we can do about it."


                                II.
                                ===

Doczytalem wlasnie do konca i pozostaje przy opinii, ze jest to dobra
ksiazka. Dwa nastepne fragmenty, swiezo zeskanowane. Pierwszy dotyczy
problemu, ktory slyszalem w wielu dyskusjach, czy mianowicie sowiecki
system pracy przymusowej w lagrach pozwalal na przezycie i pod jakimi
warunkami. Razgon twierdzi, ze zasadniczym warunkiem bylo stanie sie
'funkcyjnym' w obozie (ang. temin 'trustee' badz 'trusty', pl.
'trusties'.) Praca fizyczna jako taka, na dluzsza mete rownala sie
wyrokowi smierci. Odp. fragment z rozdzialu "Strangers":


	Timber-felling work as it was then, was simply murderous:
	there were no chain-saws, no timber-haulage tractors and
	no mechanical loaders. With good reason people in the
	camps referred to such work as "slow" or "green
	execution." It was not the consumptive intellectuals who
	died fastest in the camps, because they had certain
	skills and knowledge to offer. No, it was the sturdy
	peasants who were accustomed to hard physical labor.
	They all fell victim to the "big ration." They actually
	did receive large portions of food. While ordinary
	prisoners would get 400 grams of bread and a bowl of hot
	water with some rye flour mixed in it, each morning the
	forest worker would receive a further 600 grams of
	bread, a bowl of the same slops, and another 200 grams
	in place of a second course each evening. That was for
	fulfilling his norm; for overfulfilling it, there would
	be another "premium" of 200 grams. In all, the "big
	ration" therefore amounted to almost one and a half
	kilos of bread. It may have been raw and badly baked,
	but it was real bread. For peasants who had lived in
	semi-starvation for years this appeared an enormous
	quantity, even without any cooked food. A man could
	easily live on such a ration!

	In fact it was impossible to survive if you were felling
	timber. Our wise old doctor, Alexander Stefanov, told me
	that the discrepancy between the energy expended in work
	and that provided by the "big ration" was so great that
	the healthiest forest worker was doomed to death by
	starvation within several months. Quite literally he
	would starve to death while eating one and a half kilos
	of bread a day. 

Rozdzial "Strangers" jest zreszta poswiecony 'obcym' w obozach, znaczy
ludziom nie-radzieckim, ktorzy sie tam znalezli. Razgon ma same cieple
slowa dla Polakow, ktorzy w tak pokaznych liczbach zasilili Gulag w 1939
roku.

Koncowe fragmenty ksiazki wracaja do problemu poruszonego poprzednio w
rozdziale "Nyiazgov": kto mianowicie zamordowal te miliony ludzi.

	And what are the numerous petty clerks who drew up these
	certificates with their falsified dates of death
	compared to the thousands, even many thousands, alive
	to this day who have always been precisely and
	unequivocally termed "butchers." A report issued by the
	Ministry of State Security in 1956, and never since
	officially refuted, stated that from 1 January 1935 to
	22 June 1941 alone, 7 million people were shot. A
	million a year, in other words. (...)

	However many executioners were needed to dispose of one
	million people each year? For they not only prepared and
	killed people but then they had to bury them in those
	fearful mass graves and plant over them the trees that
	were already waiting. Hundreds and thousands of people
	were involved. Yet, extraordinary to tell, not a single
	participant in any of these killings has been traced. On
	12 April 1990 Procurator V. Zybtsev formally closed the
	criminal investigation into the mass shooting of 157
	political prisoners at Oryol prison on 11 September 1941
	(the victims included Kamenev's widow, Olga Okudzhava,
	Maria Spiridonova, Christian Rakovsky who was then
	sixty-eight and Professor Pletnyov, sixty-nine). "It
	proved impossible... to track down the participants in
	this operation or to locate the burial place of the
	condemned," he concluded. On 6 September Stalin gave the
	order, two days later Ulrich and his assistants rapidly
	passed "sentence" and a specially assembled team of
	executioners was sent out from Moscow. At the prison
	women sewed gags and forced them between the teeth of
	the condemned prisoners... Not one of them could be
	found. Well, perhaps it would be difficult to track down
	any of those women assistants, though for decades our
	heroic Chekamen and their successors have hunted and
	found, in apparently the most remote locations, those
	who served during the war in the German Sonderkommandos,
	helping the Nazis to shoot and bury their victims. Those
	criminals they found and ours... not a single one!

	There was, incidentally, no need to search for the main
	culprits. They are quite well known. In his legal
	judgment, Procurator Zybtsev wrote, "Since the stated
	legal decision was based on a decree of the State
	Committee for Defense, at the time the highest authority
	in the state, the actions of Ulrich, Kandybin and
	Bukanov do not constitute a criminal act of any kind."

	And the procurator decided to close the case. It merely
	remains unexplained why, after the war, when a German
	was arrested for having murdered old people and children
	and quite logically answered, "Ich bin Soldat" (I was
	under orders), that this argument was not taken into
	consideration. The members of our troikas and the
	thousands of Soviet executioners could and perhaps did
	say exactly the same. To this day they remain nameless,
	because no one has hunted them down. When they did go
	through the pretense of locating them, it "proved
	impossible" to find them.
	
Przytoczyl (JK)
                                
________________________________________________________________________
 
Redakcja "Spojrzen": [email protected]
 
Archiwa: http://k-vector.chem.washington.edu/~spojrz
           
Adresy redaktorow: [email protected] (Jurek Krzystek)
                   [email protected] (Mirek Bielewicz)
 
Copyright (C) by J. Krzystek (1997). Kazde powielanie wymaga
zgody redakcji i autora danego tekstu.
 
_____________________________koniec numeru 159__________________________