______________________________________________________________________ ___ __ ___ ___ _ ___ ____ | _| _ _ _ ___ / _|| || | | || | |_ || |_ | \ | || || | / / | | || | | | || | | / / | _| | \| || || | | _/ / | _|| | | _| || \ / /_ | |_ | |\ || || | |__/ |_| |___|| | ||_|\_\|____||___| |_| |_||_||_|_| |___| _______________________________________________________________________ Piatek, 28.11.1997 ISSN 1067-4020 nr 159 _______________________________________________________________________ W numerze: Tadeusz K. Gierymski - Niepodleglosc (1918) Tadeusz K. Gierymski - A jak bylo dalej? Jurek Krzystek - Lev Razgon: Trued Stories _______________________________________________________________________ Od red. Niestety, nie udaje nam sie utrzymac periodycznosci ukazywania sie "Spojrzen". Niniejszy numer jest programowo listopadowym, a zaczyna sie od wpomnien zwiazanych z Dniem Niepodleglosci. Grudzien jednak jest miesiacem, w ktorym rozegrala sie jedna z bardziej ponurych kart nowozytnej historii Polski - morderstwo na pierwszym Prezydencie RP. Przeczytajmy wiec cos i na ten temat. Mala notka techniczna: nasz staly serwer (k-vector.chem. washington.edu) przezywa awarie. Dopoki nie zostanie usunieta, albo nie uruchomimy serwera zastepczego, archiwa "Spojrzen" pozostaja niedostepne. Listy do redakcji natomiast (oraz zgloszenia zmian adresow itp.) prosimy kierowac na adres francuski w Caen, jak w stopce. Przepraszamy. J.K_ek ________________________________________________________________________ Tadeusz K. GierymskiNIEPODLEGLOSC (1918). ===================== Jozef Pilsudski i Kazimierz Sosnkowski przyjechali, rankiem 10 listopada, specjalnym pociagiem z Berlina do Warszawy, gdzie na dworcu oczekiwal Pilsudskiego ksiaze Zdzislaw Lubomirski, czlonek Rady Regencyjnej, i Adam Koc z grupa czlonkow POW. Zaraz po przyjezdzie udal sie Pilsudski na rozmowy z Rada Regencyjna. Po ulicach Warszawy krazyly jeszcze niemieckie patrole, zaczeto tego dnia Niemcow rozbrajac, tu i tam wybuchala strzelanina, paradowaly demonstracje z czerwonymi sztandarami spiewajac piesni rewolucyjne. 11 listopada w lasku Compiegne, w slawnym pozniej wagonie kolejowym, Niemcy podpisaly akt kapitulacyjny. Wieczorem tego dnia przejal Pilsudski z rak Rady Regencyjnej wladze, ale tylko nad wojskiem. Przypomne, ze trzy dni przed powrotem Pilsudskiego do Warszawy powstal w Lublinie (pilsudczykowsko-socjalistyczno-ludowy) Tymczasowy Rzad Daszynskiego, stworzony z inicjatywy pilsudczykow, ale zdaniem Pilsudskiego zbyt radykalny, zbyt politycznie jednostronny. Uwazal, ze rzad Daszynskiego powinien byc rozwiazany, a dumnym ze swego dziela pilsudczykom powiedzial: Wam kury szczac' prowadzac', a nie polityke/ robic'. Mimo tego, jak pisze Tomasz Nalecz, Jeszcze lepiej z potrzeby dostosowania sie do dominujacych w kraju nastrojow patriotyczno- rewolucyjnych zdawal sobie sprawe Pilsudski. Similia similibus curantur -- podobne leczy sie podobnym -- ta rzymska maksyma tlumaczyl potrzebe tolerowania przez jakis czas "czerwonego gabinetu". Dlatego tez 14 listopada misje sformowania rzadu ponownie powierzyl Ignacemu Daszynskiemu, a gdy ten, wobec sprzeciwu endecji, nie mogl wywiazac sie z zadania, desygnowal na premiera rowniez socjaliste, Jedrzeja Moraczewskiego. W Krakowie dzialala Polska Komisja Likwidacyjna, istniala Rada Narodowa Ksiestwa Cieszynskiego, a na terenie Krolestwa byly Rady Delegatow Robotniczych, tworzono Czerwona Gwardie, w Galicji toczyly sie walki z Ukraincami. Sytuacja polityczna w Polsce byla, oglednie mowiac, trudna i niejasna. (A stosunek zagranicy do nowo tworzacego sie panstwa oddaja slawne wypowiedzi: J. M. Keynes nazwal go "ekonomiczna niemozliwoscia, ktorego jedynym przemyslem jest szczucie Zydow", Lewis Namier okreslil go "patologicznym", a E. H. Carr, takze znany historyk, "farsa". Molotow mowil o "potwornym bekarcie", a Lloyd George, wedlug Normana Daviesa, mial sie wyrazic, iz "tak jak nie dalby malpie zegara, nie dalby Polsce Gornoslaska", a w 1939 r. powiedzial, ze "Polska zasluzyla na swoj los".) 14 listopada Rada Regencyjna rozwiazala sie, piszac do Pilsudskiego: [...] od tej chwili obowiazki nasze i odpowiedzialnosc wzgledem narodu polskiego, w Twoje rece, Panie Naczelny Dowodco, skladamy do przekazania Rzadowi Narodowemu. Podobnie przekazal mu swoje prerogatywy Rzad Tymaczasowy. Pilsudski tego dnia w swym dekrecie miedzy innymi oswiadczyl: W rozmowach, prowadzonych z przedstawicielami niemal wszystkich stronnictw w Polsce, spotkalem sie, ku wielkiej mej radosci, z zasadniczym potwierdzeniem mych mysli. Przewazajaca wiekszosc doradzala utworzenie rzadu nie tylko na podstawach demokratycznych, ale i z wybitnym uzialem przedstawicieli ludu wiejskiego i miejskiego. Liczac sie z poteznymi pradami, zwyciezajacymi na Zachodzie i Wschodzie Europy, zdecydowalem sie zamianowac prezydentem gabinetu pana posla Ignacego Daszynskiego, ktorego dlugoletnia praca patriotyczna i spoleczna daje mi gwarancje, ze zdola w zgodnej wspolpracy z wszystkimi zywiolami przyczynic sie do odbudowy dzwigajacej sie z gruzow Ojczyzny. Ciezkie polozenie ludu nie pozwolilo mu wylonic sposrod siebie licznych sil fachowych, ktorych kraj dzisiejszy potrzebuje; zazadalem wiec od pana prezydenta ministrow, aby, liczac sie z tym, wzmocnil skutecznosc pracy swego gabinetu przez udzial w nim wybitnych sil fachowych, niezaleznie od ich przekonan politycznych. Z natury polozenia Polski jest charakter rzadu az do czasu zwolania Sejmu Ustawodawczego prowizorycznym i nie dozwala na przeprowadzenie glebokich zmian spolecznych, ktore uchwalic moze tylko Sejm Ustawodawczy. Przekonany, ze tworca praw narodu moze byc tylko Sejm, zazadalem zwolania go w mozliwie krotkim, kilkumiesiecznym terminie. 22 listopada 1918 roku na mocy dekretu ustanowiono urzad Naczelnika Panstwa. Pozycje te, dominujaca w strukturach panstwowych do zwolania Sejmu Ustawodawczego, objal Pilsudski. Mianowal odpowiedzialny przed nim rzad i wyzszych urzednikow panstwowych, zatwierdzal budzet, projekty ustawodawcze, mial przywilej kontrasygnowania aktow rzadowych. Uchwala Sejmu z 20 lutego 1919 r., zwana Mala Konstytucja, stwierdzajac iz wladza suwerenna i ustawodawcza w Polsce jest w rekach Sejmu, utrzymala przy zyciu urzad Naczelnika Panstwa, zmiejszajac jego prerogatywy. Pisze Tomasz Nalecz: Przelomowi listopadowemu towarzyszyla prawdziwa eksplozja uczuc patriotycznych. Scisle splataly sie one z dazeniami do przebudowy struktury spolecznej kraju. Nigdy pragnienie sprawiedliwosci nie bylo w Polsce wieksze niz w tych wlasnie dniach [...] "Niepodobna oddac tego upojenia -- pisal Jedrzej Moraczewski -- tego szalu radosci, jaki ludnosc Polski w tym momencie ogarnal. Po stu dwudziestu latach prysly kordony. Nie ma ich! Wolnosc! Niepodleglosc! Zjednoczenie! Wlasne panstwo! Na zawsze! Chaos? To nic. Bedzie dobrze. Wszystko bedzie, bo jestesmy wolni od pijawek, zlodziei, rabusiow, od czapki z baczkiem, bedziemy sami soba rzadzili!" LISTOPAD 1918 To jest ostatnia jesien, niebezpieczna pora, I ostatnie zarosle niewola/ przyslowie, Zwolajcie nocne zjawy i wpusccie upiora, Niech pyta -- i niech narod mu teraz odpowie. Niech spojrza/ sobie w oczy, dwa widma i wrogi, I rozstrzygna/ kto kogo na nowo powali: Ta przeszlosc kosciotrupia, talizman zlowrogi, Czy tlum, co cia/gnie z krzykiem i nie wie co dalej. Wybierac trzeba szybko, raz jeden -- na wieki, Jesli wolnosc -- to twarda/, bez lez i zalotow. To nic, ze miasto spiewa i placza/ powieki, Kto na wierzch ja/ wywloczy -- na wszystko jest gotow. Se/pim wzrokiem po kraju jalowym przeleci, Po ruinach, po ne/dzy rozleglej dokola: Musi zgarna/c i zlozyc te/ wolnosc ze smieci I przepcha/c ja/ przed swiatem i stawic mu czola. Bo na coz liczyc, patrzcie! Ta garstka pielgrzymia, Co przed dworcem na deszczu wystaje i czeka, To jest wszystko -- to pustke/ bez dna wyolbrzymia, Otwiera los nicestwa i straszy z daleka. A jednak tylko oni, ta mlodosc po prostu Co upartem czekaniem od lat sie/ nie nuzy. Z tego placu wypadnie i skoczy, jak z mostu, W slepy mrok i na slepo sie/ w przyszlosc zanurzy. Natchnionymi plucami jej ciemnosc przedmucha I udeptana/ ziemie/ raz jeszcze rozdrapie I z mroznego szalenstwa przywola tu ducha, By ogien w czterech rogach podkladal na mapie. Najwyzszy czas! Juz wieje niebezpieczna/ pora/, Juz dymi mokry dworzec i dudni pocia/giem. Czy teraz jesien wygnac -- niech sami wybiora/ -- Czy martwe truchlo wyniesc do gory posa/giem?! Wstrzymajcie szumny pochod. Niech stanie na miescie I usta rozkrzyczane w milczenie pozbiera. Jedno jest tylko haslo, milcza/co je niescie: Wierzy sie/ lub nie wierzy, zyje lub umiera. Kazimierz Wierzynski "Wolnosc tragiczna" 1936 *** [Czy ktos z czytelnikow moze sprawdzic ostanie slowo drugiej linijki pierwszej zwrotki?] tkg ________________________________________________________________________ Tadeusz Gierymski A JAK BYLO DALEJ? ================= Historia wyboru i morderstwa Prezydenta Narutowicza tragicznie wykazala trudnosci polskiej demokracji. Walka wyborcza o prezydenture byla brudna, bezkompromisowa, zacieta i zaklamana. W tego stylu walce rej wiodla polska prawica, zdominowana przez Narodowa Demokracje. Endecja haslami i sloganami antyzydowskimi, bogo-ojczyznianymi, starala sie pozyskac wyborce, nie bez skutku zreszta. Przetargi, parlamentarne malzenstwa, prywata partyjna spotegowaly sie po oswiadczeniu Naczelnika z 4 grudnia, ze nie przyjmie prezydentury. 9 grudnia, w roztrzygajacym piatym glosowaniu w Zgromadzeniu Narodowym, Narutowicz dostal 289 glosow, a Zamoyski 227. W pierwszym glosowaniu Zamoyski dostal 222 glosy, Wojciechowski 105, a Narutowicz 62. Bledem wydaje mi sie byc przypisanie zwyciestwa Narutowicza "przehandlowanym" glosom wyborcow z mniejszosci narodowych. Skomplikowana byla to sprawa, ordynacja wyborcza, a nie czesto insynuowany handel glosami przez mniejszosci narodowe, wplynela na wynik wyborow, ale to wymaga osobnego i dluzszego opracowania. Stronnictwa Chrzescijanskiej Jednosci Narodowej, zwanej Chjena, ukonstytuowane byly w klubach Zwiazku Ludowo-Narodowego (28% mandatow), Chrzescijanskiej Demokracji (10% mandatow) i Stronnictwa Chrzescijansko- Narodowego (6% mmandatow). By dostac wladze potrzebowaly koalicji z PSL "Piast", ale ludowcy nie chcac glosowac na Zamoyskiego, poparli Narutowicza. Wynik glosowania przyjety byl milczeniem na senatorskich i poselskich lawach. Endecja natychmiast wypowiedziala Narutowiczowi wojne, brudna wojne oszczerstw i obelg. Okreslila jego wybor jako "sponiewieranie Polski". Pisali narodowcy w swych odezwach: Na Narod polski spadla niezaprzeczona hanba! Prezydent Rzeczypospolitej wybrany zostal glosami zydowskich mniejszosci narodowych! Zydostwo i masoneria siegnela po najwyzsze dostojenstwo Najjasniejszej Rzeczy- pospolitej. Nie spoczniemy jednak poki w Polsce nie stanie rzad i Prezydent oparty o zdecydowana wiekszosc polska w panstwie. Dzis wobec upokorzenia wiekszosci narodowej, do ktorej wszyscy nalezymy, musimy zalozyc protest przeciw gwaltowi. Przegrawszy w glosowaniach, w ktorych, by wyeliminowac Wojciechowskiego, sami rzucili czesc glosow na Narutowicza, nie podporzadkowali sie prawu, zaczeli podjudzac, agitowac. "Gazeta Warszawska" nazwala Narutowicza "zapora", Stanislaw Stronski w "Rzeczypospolitej" "zawada". Przeniesli endecy walke na bruk ulicy. Demonstracje zaczely sie juz wieczorem 9 grudnia. Starajac sie uniemozliwic Narutowiczowi dojazd do sejmu z hotelu Bristol na zlozenie przysiegi barykadowali Aleje Ujazdowskie. Tak opisuje Pobog-Malinowski dzien zaprzysiezenia: Tlum powital zatrzymanego Prezydenta wrogimi okrzykami, gwizdem, przeklenstwami, wnet posypaly sie zablocone, zbite na twardo grudy sniegu; kilka takich grud trafilo Prezydenta, paru zuchwalcow z kijami wskoczylo na stopnie powozu; mocnym ruchem stracil ich towarzyszacy Prezydentowi szef protokulu Stefan Przezdziecki. Za powozem, gdy minal roztracona barykade, pobiegl wrzeszczacy tlum z podniesionymi kijami; z tylu i z bokow, z mijanych tlumow, sypaly sie wciaz grudy sniegu z blotem... Policja byla na ogol bierna, lub laczyla sie z tlumem. Prezydent Narutowicz byl wstrzasniety, i po zaprzysiezeniu, rozmawiajac wieczorem z Pilsudskim powiedzial: Ma pan racje, to nie jest Europa. Ci ludzie lepiej sie czuli pod tym, kto karki im deptal i bil po pysku. A prawicowe kluby sejmowe oswiadczyly, ze "odmowia wszelkiego poparcia" gabinetowi stworzonemu przez Narutowicza, ze "podejma stanowcza walke o narodowy charakter panstwa". I dzis, prawie osiemdziesiat lat pozniej, takiego "narodowego charakteru" domagaja sie dla Polski pralat Jankowski i jemu podobni. Przeczytajcie uwaznie jego najswiezsza tyrade polityczna z ambony, podczas mszy, w ktorej wzywa narod do "obudzenia" sie, w ktorej, pod pozorem kazania, mowi: Uwazam, ze sluszne sa telegramy, sluszne sa teleksy, ktore przychodza do mnie, sluszne sa glosy niezadowolenia, bo jednak nie mozna akceptowac mniejszosci zydowskiej w naszym rzadzie. "Bo jednak nie mozna akceptowac mniejszosci zydowskiej w naszym rzadzie"! Tak uczy pralat, z ambony, w Polsce 1997 roku! Usunieto "zapore", pozbyto sie "zawady", zmyto "hanbe narodu polskiego" krwia Narutowicza, gdy, jak pisze Jerzy Topolski, [...] tak zagrali na nacjonalizmie, ze Eligiusz Niewiadomski, fanatyczny nacjonalista [...] dokonal zamachu na swiezo wybranego prezydenta podczas otwarcia wystawy w gmachu Towarzystwa Zachety Sztuk Pieknych w Warszawie. Pisze sie, ze dzialal sam, ale kto mial lub ma watpliwosci kim byli moralni inspiratorzy zbrodni? POGRZEB PREZYDENTA NARUTOWICZA Krzyz mieliscie na piersi, a brauning w kieszeni. Z Bogiem byli w sojuszu, a z morderca/ w pakcie, Wy, w chichocie zastygli, bladzi, przestraszeni, Chodzcie, glupcy, do okien - i patrzcie! i patrzcie! Z Belwederu na Zamek, te/tnica/ Warszawy, Alejami, Nowym Swiatem, Krakowskim Przedmiesciem, Idzie kondukt zalobny, krepowy i krwawy: Drugi raz Pan Prezydent jest dzisiaj na miescie. Zimny, sztywny, zakryty choragwia/ i kirem, Jedzie Prezydent Martwy, a wielki stokrotnie. Nie odwracajcie oczu! Stac i patrzec, zbiry! Tak! Za karki was trzeba trzymac przy tym oknie! Przez serce swe na wylot pogrzebem przeszyta, Jak Jego piers kulami, niech widzi stolica Twarze wasze, zbrodniarze, - i niech was przywita Strasznym krzykiem milczenia zalobna ulica. Julian Tuwim Skupialem sie dotychczas w tym opracowniu na antysemickiej i antydemokratycznej roli prawicy w pierwszych wyborach prezydenckich, zdominowanej przez endecje, i na jej moralnej odpowiedzialnosci za zamordowanie obranego prezydenta. Ale brak szacunku dla praworzadnosci, brak, ze sie tak wyraze, z mlekiem matki wyssanego przekonania o wartosci demokratycznych procesow, cechowal wtedy nie tylko endecje. Niejeden historyk przypomina, ze demokratyczne rozwiazania, kompromisy, uspokojenie sytuacji przed, podczas i po wyborach, nie bylo celem wielu partii i ugrupowan. Czytamy, np., o pilsudczykach: Poglebienie chaosu oznaczalo dla nich szanse pozaparlamentarnego siegniecia po wladze. Pisal w grudniu Maciej Rataj, marszalek sejmu pochodzacy z PSL "Piast", po przejeciu wladzy przez Narutowicza, w swym dzienniku: Rozmowa dluzsza z Pilsudskim przekonywuje mnie, ze jednak spokoju nie bedzie, bo jego zwolennicy nie daruja tego, iz opluwano go przez cztery lata. Dowodze, ze spokoj musi byc zachowany, bo latwo odwet zaczac, ale nie wie sie, gdzie sie skonczy; nie jest takze wskazane, by Pilsudski dawal sie wciagac w wir walk, bo moze byc potrzebny na wypadek niebezpieczenstwa z zewnatrz. Nie trafilo mu doprzekonania moje dowodzenie. "My z I brygady - zaczal krzyczec - nie darowywujemy, potrafimy w morde bic". A tak pisze Jerzy Topolski: Zabojstwo prezydenta Narutowicza uruchomilo z kolei inne tlumy, ktore gotowe byly czynnie wystapic przeciw endecji, co z kolei usilowali wykorzystac zwolennicy Pilsudskiego dla przejecia wladzy, Pogarda dla "sejmokracji" nie obca byla wielu Polakom. Pokutuje w nas prostacka chec do radykalnego, doglebnego, natychmiastowego zalatwienia trudnych sytuacji kosztem zgwalcenia demokratycznych zasad i powolnie dzialajacych procesow, wymagajacych czasu, dobrej woli i kompromisu. Prezydent mogl dzialac tylko w porozumieniu z sejmem, a tam dominowala partyjna prywata i nienawisc. Salus respublicae suprema lex esto? Ejze! Wrocmy do Topolskiego: W zyciu politycznym wzrastal stan napiecia. Pogarszala sie sytuacja gospodarcza, a ruch strajkowy ogarnial kraj. Tymczasem rzad szedl coraz bardziej na prawo, starajac sie ograniczyc wczesniej wprowadzone zdobycze socjalne oraz pozwalajac Kosciolowi na zwiekszenie jego wplywow. Przypomina on nam, ze nie tylko u nas tak bylo: Prawicowe tendencje w Polsce byly w pewnym stopniu przejawem ogolniejszych przemian w owczesnej Europie i reakcja na powojenny wzrost nastrojow rewolucyjnych. W 1922 roku we Wloszech objal wladze, w wyniku faszystowskiego przewrotu Benito Mussolini (1883-1945), w 1923 roku mial miejsce podobny przewrot w Hiszpanii, w 1926 w Portugalii, a w Niemczech miala miejsce pierwsza proba dojscia do wladzy Hitlera (1889-1945) w tzw. puczu monachijskim. W Bulgarii doszedl do wladzy po zbrojnym przewrocie rzad Aleksandra Cankowa (1879- 1959). Topolski podkresla zwiekszajacy sie stan posiadania Kosciola: Miedzy 1919 a 1939 rokiem liczba biskupow wzrosla z 23 do 51, a ksiezy o 43% osiagajac stan prawie 13 tysiecy. Pozycje Kosciola wzmocnil zawarty z 1925 roku konkordat, o ktorym juz wspominalismy. Liczebny wzrost kleru, ich posiadlosci i uprawnien, wieksza zarliwosc zycia religijnego w Polsce, same w sobie nie musialy byc czyms zlym. Dla poznania prawdziwej roli polskiego KK w ksztaltowaniu sie swiadomosci politycznej spoleczenstwa, w formowaniu stosunku do mniejszosci narodowych, a szczegolnie do Zydow w miedzywojennej Polsce, goraco zachecam do przestudiowania (polecanej tez dawniej, i nie tylko przeze mnie) ksiazki Ronalda Modrasa: Modras, Ronald E., "The Catholic Church and antisemitism: Poland, 1933-1939." Chur, Switzerland: Published for the Vidal Sassoon International Centre for the Study of Antisemitism (SICSA), The Hebrew University of Jerusalem by Harwood Academic Publishers, 1994, xvi, 429 p. Lektura ta umozliwi tez uplasowanie dzialalnosci pralata Jankowskiego w historycznym kontekscie, co ulatwi zrozumienie reakcji na nia za granica, i ocene reakcji na nia Kosciola w Polsce, tak, moim zdaniem, niedostatecznej, ze az lek ogarnia. Oba powyzsze artykuly oparte sa, m.inn., na: "Drugiej Rzeczypospolitej poczatki" Andrzej Garlicki, Wydawnictwo Dolnoslaskie, Wroclaw, 1996, z serii "A to Polska wlasnie"; "Prezydenci i Premierzy Drugiej Rzeczypospolitej", pod redakcja Andrzeja Chojnowskiego i Piotra Wrobla, Zaklad Narodowy im. Ossolinskich, 1992; "Polska: Losy Panstwa i Narodu", H. Samsonowicz, J. Tazbir, T. Lepkowski, T. Nalecz, Iskry, 1992; "Historia Polski" Wydawnictwo KOPIA, Warszawa, 1994; Stanislaw Mackiewicz Cat, "Klucz do Pilsudskiego", Iskry, Warszawa, 1992; Stanislaw Cat-Mackiewicz, "Teksty" (seria: Polska mysl polityczna) Czytelnik Warszawa 1990; Wladyslaw Pobog-Malinowski, "Najnowsza Historia Polityczna Polski", Gryf - S.P.K. Londyn 1984. Norman Davies, "God's Playground", Volume II, Columbia University Press, NY, 1982; "Najnowsze Dzieje Zydow w Polsce", red. Jerzy Tomaszewski, opracowali Jozef Adelson, Teresa Prekerowa, Jerzy Tomaszewski, Piotr Wrobel, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 1993. tkg ________________________________________________________________________ Jurek Krzystek LEV RAZGON: TRUE STORIES ======================== I. == Czytam wlasnie nastepujaca ksiazke: "True Stories", by Lev Razgon (Dana Point, CA: Ardis, 1997). Razgon jest jednym z weteranow zarowno bolszewizmu, jak i Gulagu. Aktywnie propagujacy ustroj, aresztowany zostal jak inni w 1937 roku i, jak sam pisze, nie wiadomo dlaczego, przezyl. Jest jedynym obecnym na slynnym zjezdzie WPK(b) z 1934, bedacym przy zyciu (ok. 3/4 spotkala nagla smierc w ramach Wielkiej Czystki). Oto fragment rozdzialu "Niyazov" z ksiazki, ktory opowiada o przypadkowym spotkaniu w 1977 roku na sali moskiewskiego szpitala z osobnikiem o tym wlasnie nazwisku. Rozdzial ten odpowiada rowniez na moje wlasne pytania i potwierdza, ze Gulag obejmowal nie tylko obozy pracy jak te opisane przez Solzenicyna czy Conquesta, ale rowniez klasyczne obozy smierci. (JK) * * * "Why have I described this stranger, this chance hospital acquaintance, at such length? We were not together for long and then we returned to our own different parts of Moscow. It was clear we would never meet again. Yet I shall never forget that round face with its high cheekbones and tiny attentive eyes. I could never have imagined that there, in ward 114 of the city's cardiology institute, I would at last find someone I had waited several decades to meet. I had been waiting to find out something that no one but he could tell me. By then I had met hundreds of people who had been through our prisons and camps. I had read dozens of books, both memoirs and historical studies. But not one of those people and not a single one of the books could tell me exactly how so many people had been murdered. How did they actually do it? We know, down to the smallest detail, how the Nazis carried out their killings. Everything is known--how they rounded people up, took them away, dug the mass graves, gassed or shot people and then destroyed the bodies. But how did our killers do their work? How did they shoot people in 1937, in 1938, and thereafter? We know the classic scenario: a garage with a car engine running to drown out the sound of the bullets; shots in the back of the head; and a truck loaded up with bodies and driven somewhere out of town. However, this amateurish method only remained in use until 1937. After that, thousands and tens of thousands were being murdered. The number of those condemned to "ten years in distant camps without the right to correspondence" reached colossal figures. In some cases it might be possible to resort to such exotic forms of mass murder as the sinking of a barge loaded with prisoners. But they couldn't take everyone to Vladivostok to dispose of them in this way. Evidently, there were much simpler methods, closer to home. For years I wondered constantly about this. The further that accursed time receded into the past, the less hope I had of ever solving this mystery. Yet all it required was a single meeting with one of the "executioners," or whatever the official term was for such people. We had to meet, and then I could learn from him how exactly it had been done. [Conversation with Niyazov]: "What was Bikin? And where was it?" "It's a railway station. Quite a big one." "Where was the camp?" "Fifteen kilometers from the station. There was once a military base there, and the barracks and other buildings were still standing. So they cordoned off the whole place with barbed wire, built watchtowers, and set up a barrier and a checkpoint on the road. There was only one road leading to it. No one could drive or walk up to the camp. " "Was it supposed to hold many people?" "No, the camp wasn't very big, only for about 200-250 people. But sometimes they'd bring a lot of people all at once and then it held up to 300. They even turned the old canteen into a barrack and put up board beds there. But it never became especially crowded, they were only bringing in people for two to three days, after all. And Bikin wasn't the only operation of its kind. There was another at Rozengartovka, sixty kilometers down the line towards Khabarovsk. And there were operations like that in other places too." Niyazov pronounced the word "operation" firmly and with a certain dignity, as though it meant something important to him. "You were a warder there?" "That's right." "What work did you do?" "The usual. Twenty-four hours on duty, twenty-four off. During the day you drove to the station to meet a train. You collected the prisoners and took them back. Then you put them in their cells. You would accompany the trusties when they carried the soup canister and you'd stand by the food hatch while they handed out the rations-like I said, the usual." "But who shot them, then? Were there other people who did it? Did they live at the camp?" "There were never any other people It was us who shot them." "How?" "It was like this. In the morning we'd hand everything over to the new shift and go into the guardhouse. We'd collect our weapons, and then and there they'd give us each a shot glass of vodka. After that we'd take the list and go round with the senior warder to pick them up from the cells and take them out to the truck." "What kind of truck?" "A closed van. Six of them and four of us in each one." "How many trucks would leave at the same time?" "Three or four." "Did they know where they were going? Did someone read them their death sentence before, or what?" "No, no sentences were announced. No one even spoke, just, 'Come out, then straight ahead, into the van-fast"' "Were they in handcuffs?" "No, we didn't have any." "How did they behave, once they were in the van?" "The men, well, they kept quiet. But the women would start crying, they'd say: 'What are you doing, we're not guilty of anything, comrades, what are you doing?' and things like that." "They used to take men and women together?" "No, always separately." "Were the women young? Were there a lot of them?" "Not so many, about two vanloads a week. No very young ones but there were some about twentyfive or thirty. Most were older, and some even elderly." "Did you drive them far?" "Twelve kilometers or so, to the hill. The Distant Hill, it was called. There were hills all around and that's where we unloaded them." "So you would unload them, and then tell them their sentence?" "What was there to tell them?! No, we yelled, 'Out! Stand still!' They scrambled down and there was already a trench dug in front of them. They clambered down, clung together and right away we got to work..." "They didn't make any noise?" "Some didn't, others began shouting, 'We're Communists, we are being wrongly executed,' that type of thing. But the women would only cry and cling to each other. So we just got on with it..." "Did you have a doctor with you?" "What for? We would shoot them, and those still wriggling got another bullet and then we were off back to the van. The work team from the Dalag camps was already nearby, waiting." "What work team was that?" "There was a team of criminal inmates from Dalag who lived in a separate compound. They were the trusties at Bikin and they also had to dig and fill in the pits. As soon as we left they would fill in that pit and dig a new one for the next day. When they finished their work, they went back to the compound. They got time off their sentence for it and were well fed. It was easy work, not like felling timber." "And what about you?" "We would arrive back at the camp, hand in our weapons at the guardhouse and then we could have as much to drink as we wanted. The others used to lap it up-it didn't cost them a kopeck. I always had my shot, went off to the canteen for a hot meal, and then back to sleep in the barracks." "And did you sleep well? Didn't you feel bad or anything?" "Why should I?" "Well, that you had just killed other people. Didn't you feel sorry for them?" "No, not at all. I didn't give it a thought. No, I slept well and then I'd go for a walk outside the camp. There's some beautiful places around there. Boring, though, with no women." "Were any of you married?" "No, they didn't take married men. Of course, the bosses made out all right. There were some real lookers on the Dalag work team! Your head would spin! Cooks, dishwashers, floor cleaners-the bosses had them all. We went without. It was better not to even think about it..." "Grigory Ivanovich, did you know that the people you were shooting were not guilty at all, that they hadn't done anything wrong?" "Well, we didn't think about that then. Later, yes. We were summoned to the procurators and they asked us questions. They explained that those had been innocent people. There had been mistakes, they said, and--what was the word?--excesses. But they told us that it was nothing to do with us, we were not guilty of anything." "Well, I understand, then you were under orders and you shot people. But when you learned that you had been killing men and women who were not guilty at all, didn't your conscience begin to bother you?" "Conscience? No, Naum'ich, it didn't bother me. I never think about all that now, and when I do remember something... no, nothing at all, as if nothing had happened. You know, I've become so soft-hearted that one look at an old man suffering today and I feel so much pity that I even cry sometimes. But those ones, no, I'm not sorry for them. Not at all, it's just like they never existed..." (...) The "special operation" at Bikin existed for almost three years. Well, two and a half, to be more exact. It also probably had its holidays and weekends-perhaps no one was shot on Sundays, May Day, Revolution Day and the Day of the Soviet Constitution. Even so, that means that it functioned for a total of 770 days. Every morning on each of those days four trucks set out from Bikin compound for the Distant Hill. Six people in each truck, a total of 24. It took 25-30 minutes for them to reach the waiting pit. The "special operation" thus disposed of 15,000 to 18,000 people during its existence. Yet it was of a standard design, just like any transit camp. The well-tried, well-planned machinery operated without interruption, functioning regularly and efficiently, filling the ready-made pits with bodies-in the hills of the Far East, in the Siberian forests, and in the glades of the Tambov woods or the Meshchera nature reserve. They existed everywhere, yet nothing remains of them now. There are no terrible museums as there are today at Auschwitz, or at Mauthausen in Austria. There are no solemn and funereal memorials like those that testify to the Nazi atrocities at Khatyn,3 Salaspils or Lidice. Thousands of unnamed graves, in which there lie mingled the bones of hundreds of thousands of victims, have now been overgrown by bushes, thick luxuriant grass and young new forest. Not exactly the same as the Germans, it must be admitted. The men and women were buried separately here. Our regime made sure that even at that point no moral laxity might occur. And the murderers? They are still alive. Not all of them have had such disappointments (comparatively speaking) as Niyazov. There were a great many, of course, who took part in these shootings. There were yet more, however, who never made the regular journey to the Distant Hill or the other killing grounds. Only in bourgeois society are the procurator and others obliged to attend an execution. Under our regime, thank God, that was not necessary. There were many, many more involved in these murders than those who simply pulled the trigger. For them a university degree, often in the "humanities," was more common than the rudimentary education of the Niyazovs. They drafted the instructions and decisions; they signed beneath the words "agreed," "confirmed," "to be sentenced to..." Today they are all retired and most of them receive large individual pensions. They sit in the squares and enjoy watching the children play. They go to concerts and are moved by the music. We meet them when we attend a meeting, visit friends, or find ourselves sitting at the same table, celebrating with our common acquaintances. They are alive, and there are many of them. They're my age and younger. I am over the shock I experienced in the hospital after listening to the stories of that elderly murderer. To my horror, I discover that I feel no hatred whatsoever towards him. He is no better or worse than the others. The murderers are among us. And there is nothing we can do about it." II. === Doczytalem wlasnie do konca i pozostaje przy opinii, ze jest to dobra ksiazka. Dwa nastepne fragmenty, swiezo zeskanowane. Pierwszy dotyczy problemu, ktory slyszalem w wielu dyskusjach, czy mianowicie sowiecki system pracy przymusowej w lagrach pozwalal na przezycie i pod jakimi warunkami. Razgon twierdzi, ze zasadniczym warunkiem bylo stanie sie 'funkcyjnym' w obozie (ang. temin 'trustee' badz 'trusty', pl. 'trusties'.) Praca fizyczna jako taka, na dluzsza mete rownala sie wyrokowi smierci. Odp. fragment z rozdzialu "Strangers": Timber-felling work as it was then, was simply murderous: there were no chain-saws, no timber-haulage tractors and no mechanical loaders. With good reason people in the camps referred to such work as "slow" or "green execution." It was not the consumptive intellectuals who died fastest in the camps, because they had certain skills and knowledge to offer. No, it was the sturdy peasants who were accustomed to hard physical labor. They all fell victim to the "big ration." They actually did receive large portions of food. While ordinary prisoners would get 400 grams of bread and a bowl of hot water with some rye flour mixed in it, each morning the forest worker would receive a further 600 grams of bread, a bowl of the same slops, and another 200 grams in place of a second course each evening. That was for fulfilling his norm; for overfulfilling it, there would be another "premium" of 200 grams. In all, the "big ration" therefore amounted to almost one and a half kilos of bread. It may have been raw and badly baked, but it was real bread. For peasants who had lived in semi-starvation for years this appeared an enormous quantity, even without any cooked food. A man could easily live on such a ration! In fact it was impossible to survive if you were felling timber. Our wise old doctor, Alexander Stefanov, told me that the discrepancy between the energy expended in work and that provided by the "big ration" was so great that the healthiest forest worker was doomed to death by starvation within several months. Quite literally he would starve to death while eating one and a half kilos of bread a day. Rozdzial "Strangers" jest zreszta poswiecony 'obcym' w obozach, znaczy ludziom nie-radzieckim, ktorzy sie tam znalezli. Razgon ma same cieple slowa dla Polakow, ktorzy w tak pokaznych liczbach zasilili Gulag w 1939 roku. Koncowe fragmenty ksiazki wracaja do problemu poruszonego poprzednio w rozdziale "Nyiazgov": kto mianowicie zamordowal te miliony ludzi. And what are the numerous petty clerks who drew up these certificates with their falsified dates of death compared to the thousands, even many thousands, alive to this day who have always been precisely and unequivocally termed "butchers." A report issued by the Ministry of State Security in 1956, and never since officially refuted, stated that from 1 January 1935 to 22 June 1941 alone, 7 million people were shot. A million a year, in other words. (...) However many executioners were needed to dispose of one million people each year? For they not only prepared and killed people but then they had to bury them in those fearful mass graves and plant over them the trees that were already waiting. Hundreds and thousands of people were involved. Yet, extraordinary to tell, not a single participant in any of these killings has been traced. On 12 April 1990 Procurator V. Zybtsev formally closed the criminal investigation into the mass shooting of 157 political prisoners at Oryol prison on 11 September 1941 (the victims included Kamenev's widow, Olga Okudzhava, Maria Spiridonova, Christian Rakovsky who was then sixty-eight and Professor Pletnyov, sixty-nine). "It proved impossible... to track down the participants in this operation or to locate the burial place of the condemned," he concluded. On 6 September Stalin gave the order, two days later Ulrich and his assistants rapidly passed "sentence" and a specially assembled team of executioners was sent out from Moscow. At the prison women sewed gags and forced them between the teeth of the condemned prisoners... Not one of them could be found. Well, perhaps it would be difficult to track down any of those women assistants, though for decades our heroic Chekamen and their successors have hunted and found, in apparently the most remote locations, those who served during the war in the German Sonderkommandos, helping the Nazis to shoot and bury their victims. Those criminals they found and ours... not a single one! There was, incidentally, no need to search for the main culprits. They are quite well known. In his legal judgment, Procurator Zybtsev wrote, "Since the stated legal decision was based on a decree of the State Committee for Defense, at the time the highest authority in the state, the actions of Ulrich, Kandybin and Bukanov do not constitute a criminal act of any kind." And the procurator decided to close the case. It merely remains unexplained why, after the war, when a German was arrested for having murdered old people and children and quite logically answered, "Ich bin Soldat" (I was under orders), that this argument was not taken into consideration. The members of our troikas and the thousands of Soviet executioners could and perhaps did say exactly the same. To this day they remain nameless, because no one has hunted them down. When they did go through the pretense of locating them, it "proved impossible" to find them. Przytoczyl (JK) ________________________________________________________________________ Redakcja "Spojrzen": [email protected] Archiwa: http://k-vector.chem.washington.edu/~spojrz Adresy redaktorow: [email protected] (Jurek Krzystek) [email protected] (Mirek Bielewicz) Copyright (C) by J. Krzystek (1997). Kazde powielanie wymaga zgody redakcji i autora danego tekstu. _____________________________koniec numeru 159__________________________