_________________________________________________________________________
                                           ___
             __  ___  ___    _  ___   ____ |  _|  _   _  _  ___
            / _||   ||   |  | ||   | |_   || |_  | \ | || ||   |
           / /  | | || | |  | || | |   / / |  _| |  \| || || | |
         _/ /   |  _|| | | _| ||   \  / /_ | |_  | |\  || ||   |
        |__/    |_|  |___|| | ||_|\_\|____||___| |_| |_||_||_|_|
                          |___|
_________________________________________________________________________
 
   Poniedzialek, 12.05.1997          ISSN 1067-4020             nr 149
_________________________________________________________________________
 
W numerze:

     Tadeusz K. Gierymski - 12 maja 1935
     Tadeusz K. Gierymski - Japonczycy i dzieci polskie
      Izabella Wroblewska - Nowa ksiazka Grynberga
           Jurek Krzystek - Narciso Yepes
  Tadeusz K. Gierymski,
        Jerzy Nowosielski - Iz Polacy nie gesi...
          Katarzyna Zajac - Z alfabetu L. J. Kerna

_________________________________________________________________________
 

Tadeusz K. Gierymski 


                              12 MAJA 1935
                              ============


"W dzien imienin pani Zofii Nalkowskiej zawsze nawiedzaly jej mieszkanie
na Marszalkowskiej, nie opodal placu Unii Lubelskiej, cale tlumy gosci.
W roku 1935 na ten dzien swietej Zofii (a moze na ktorys z sasiednich
dni) ludu nawalilo sie co niemiara -- pulkownicy, generalowie,
ministrowie, redaktorzy, pisarze, poslowie, malarstwo, teatr - ledwie
mozna bylo sie przecisnac.

Przyjecie dochodzilo do swego apogeum, gdy nagle... cos sie stalo. Nie
moglem uchwycic w pierwszej chwili, na czym polegala nagla, a tak
wyrazna zmiana, naokolo mnie, przy bufecie, ludzie rozmawiali z
kieliszkami, talerzykami w dloni -- a jednak w ogolnym szumie i gwarze
nastapilo jakby zalamanie.

Naraz widze, ze z salonu wychodzi ktoras z pisarek - moze
Szelburg-Zarembina, moze Melcer-Rutkowska -- zaplakana. Lzy sciekaly jej
po policzkach. Co to bylo? Czyzby ja kto obrazil?

Gdy wtem jeszcze dwie kobiety wychodza glosno szlochajac, a za nimi
kilku mezczyzn z wyrazem twarzy dramatycznym. I naokolo cisza zaczela
wypierac halasy przyjecia. Znow kilka osob ruszylo do wyjscia, nakladano
pospiesznie okrycia.

Na koniec zrozumialem: Pilsudski. Juz od kilku dni wiadomo bylo, ze stan
jego jest bardzo niepokojacy...

Teraz juz wszyscy wychodzili, zegnano sie po cichu, pospiesznie... a ze
Belweder byl niedaleko, goscie pani Zofii biegli w tamta strone. Ja tez
z Adolfem Rudnickim i kilkoma innymi [...] Bialy front palacu, doskonale
widoczny w swietle latarn, byl tajemniczy i cichy.

Sklamalbym twierdzac, ze smierc Marszalka nie wstrzasnela mna gleboko --
umieral z nim pewien okres naszego bytowania, kraj pozbawiony jego
twardej reki wkraczal w Nieznane, najezone grozbami..."


Witold Gombrowicz

"Wspomnienia Polskie"


***


tkg

_________________________________________________________________________

Tadeusz K. Gierymski 


                      JAPONCZYCY I DZIECI POLSKIE
                      ===========================


                     Spojrzalem w kosciol pusty i re/ke/ kaplanska/
                     Widzialem, podnosza/ca/ cialo i krew Panska/,
                     I rzeklem: Panie! Ty, co s/adami Pilata
                     Przelales krew niewinna/ dla zbawienia swiata,
                     Przyjm te/ spod sa/dow cara ofiare/ dziecinna/,
                     Nie tak swie/ta/ ni wielka/, lecz rownie niewinna/.

                                           (Dziadow czesc III, scena I.)


W artykule o Konsulu Sugihara przyrzeklem opisac, jak Japonczycy pomogli
i przez lata pomagali grupie polskich sierot, potomkom powstancow i
innych zeslancow na carski Sybir. Robili to nawet podczas okupacji
niemieckiej.

Pewne aspekty tej historii sa tak niezwykle, ze gdyby nie wie~zy sluzby
i przyjazni z "Igorem" i z innymi "Jerzykami" w "Miotle", batalionie
warszawskiego Kedywu "Radoslawa", uwazalbym je za nieprawdopodobne.
Opieram sie, miedzy innymi, na rozmowach z nim i z innymi "Jerzykami",
na ksiazce "Igora" ''POS "Jerzyki" z "Miotla" w tarczy'', i na ksiazce
Leszka Nizynskiego ("Niemy") "Batalion Miotla", ktorego poznalem dopiero 
po ukazaniu sie jego ksiazki. 

Opisal najogolniejsze zaplecze tych wypadkow takze Jerzy S'laski w
rozdziale "Najmlodsza Armia Swiata" swej ksiazki "Polska Walczaca", 
ale z jego opisu, bez zadnej zreszta winy autora, nic nie dowie sie
czytelnik o pomocy i serdecznosci Japonczykow dla tych sierot. Mimo 
to zaczne cytatem ze S'laskiego, bo podaje on czesc historii, ktora 
chce opowiedziec, no i nie byl "Jerzykiem".

        Imponujacy natomiast byl rozrost liczebny innej
        organizacji mlodziezowej, ktora nie miala oparcia ani
        w strukturze przedwojennej, jak Szare Szeregi, ani w
        partii politycznej, jak ZWM [Zwiazek Walki Mlodych,
        inicjatywa Polskiej Partii Robotniczej. tkg].
        Po prostu gromadzila mlodziez zadna walki. I to mlodziez
        -- przynajmniej w pierwszej fazie organizacji --
        szczegolnie przez los dotknieta, bo pozbawiona rodzicow
        i domow rodzinnych, zyjaca w internatach i schroniskach.

        Organizacja ta - Powstancze Oddzialy Specjalne
        "Jerzyki", poczatkowo Zwiazek Polski Niepodleglej,
        narodzila sie juz w pazdzierniku 1939 r. w Warszawie,
        w bursie przy Alejach Jerozolimskich 7, prowadzonej
        przez istniejacy w latach miedzywojennych Zwiazek
        Mlodziezy z Dalekiego Wschodu.

        Skupial on mlodziez polska, ktora przed I wojna, badz
        podczas jej trwania znalazla sie we wschodnich
        guberniach carskiej Rosji, a ktorej rodzicow -- karnie
        tam zeslanych lub ewakuowanych po wkroczeniu Niemcow
        do Kongresowki -- pochlonal wir rewolucji i wojny
        domowej.

        Transporty tej dzieciarni, plynace okreznymi morskimi
        trasami, przez trzy oceany, Japonie i Ameryke,
        przybywaly w latach 1921-1923 do Polski, znanej
        dzieciom zazwyczaj tylko z opowiadan rodzicow.

        W kraju rozmieszczano ja w specjalnie dla niej
        przygotowanych zakladach wychowawczych [...]
        zapewniajac utrzymanie, opieke i nauke.

Ale kto i jak przyczynil sie do powrotu tych dzieci?

Anna Bielkiewicz, z Komitetu Opieki nad wiezniami politycznymi i ich
rodzinami uzyskala pozwolenie na wjazd do Zwiazku Radzieckiego, gdzie
zorganizowala Polski Komitet Ratunkowy Dzieci z Dalekiego Wschodu.
Dzialal w nim takze lekarz Jozef Jakobkiewicz, komendant harcerstwa na
Dalekim Wschodzie.

Pani Anna i inni czlonkowie Komitetu zainteresowali konsula generalnego
Japonii we Wladywostoku, p. Watanabe, losem tej polskiej rebiaty. Pan
Watanabe pomogl jej nawiazac kontakt z Japonskim Czerwonym Krzyzem i na
japonskim statku, bezplatnie, okolo osmiuset ich poplynelo do Japonii, a
inni, w liczbie okolo siedmiuset, do USA, gdzie dr Jakobkiewicz uzyskal
pieniadze od Polonii.

Oddam glos "Igorowi" - mjr. inz. Jerzemu Zablockiemu, wychowankowi
Jurka Strzalkowskiego. Rodzinne koligacje, powrot "Igora" do Polski z
Moskwy, gdzie sie urodzil jako wnuk carskiego generala, a prawnuk
"oficera z okretu "Wariag", ktory - twierdzi "Igor" - unicestwil sie sam
z zaloga i okretem, aby nie wpasc w rece Japonczykow", sowiecka kariera
jego matki i wypadki z zycia ojca, to material dla 
awanturniczo-JamesBondowego filmu.

Pisze "Igor":

        W Japonii dzieci otoczono niezwykla opieka. Kiedy
        wybuchl tyfus, personel zapewnil polskich opiekunow,
        ze nie umrze zadne polskie dziecko. Dyzurowano przy
        chorych dniem i noca i wszystkie wyzdrowialy.

Zmarla natomiast, zaraziwszy sie, siostra Matsuzawa, jedna z pielegniarek
Japonskiego Czerwonego Krzyza opiekujaca sie troskliwie tymi dziecmi.

        Okreznie, droga morska, wrocily dzieci do kraju, gdy
        ustaly w nim dzialania wojenne. Ostatnia ich grupa
        wrocila koleja. Umozliwil to Feliks Dzierzynski.

        W ten sposob okolo trzech tysiecy dzieci znalazlo sie
        w Polsce, a wsrod nich Jurek Strzalkowski. Mlodziez po
        raz pierwszy zobaczyla wymarzony kraj swych ojcow.
        Wychowana na obczyznie, znala go tylko z opowiesci
        rodzicow i wychowawcow. Uczucia patriotyczne tej
        mlodziezy byly ogromne. Nawiazywaly do najlepszych
        tradycji polskich ruchow wolnosciowych, niosly zapal
        i chec ofiarowania wszystkich swoich sil ojczyznie.

W Polsce poczatkowo umieszczano je w roznych majatkach poniemieckich,
zanim nie zorganizowano centralnego zakladu dla nich w Wejherowie.
Maria Buglewska, nauczycielka z Polskiej Szkoly na Syberii, zostala
dyrektorka, a jej zastepczynia Stanislawa Strzalkowska, matka Jurka i
jego dwoch braci, Stanislawa i Bogdana.

        Mlodziez tego Zakladu poznawala swoj kraj ojczysty 
        na wycieczkach krajoznawczych, a miejscowe zabytki
        kultury, zwyczaje i piekno ziemi kaszubskiej, nocujac
        w stodolach, szkolach, a gdy byly ku temu warunki,
        rowniez i pod golym niebem.

        Zobaczyli tez polskie morze, bo za posrednictwem
        generala Mariusza Zaruskiego Zaklad otrzymal od Strazy
        Granicznej kilka zaglowek zarekwirowanych przemytnikom.
        Sluzyly one do szkolenia morskiego, plywania po zatoce
        Puckiej i poznawania pracy na morzu.

Pod koniec 1925 roku utworzono na zjezdzie harcerzy w Warszawie Kolo
Mlodziezy Syberyjskiej, ktorego czlonowie weszli do ZHP. Na zjezdzie w 1929 
powstal Zwiazek Mlodziezy z Dalekiego Wschodu, a w roku 1935 dopuszczono do
niego wszystkich, ktorzy byli na Dalekim Wschodzie. Powstaly cztery
oddzialy: w Warszawie, Wilnie, Lodzi i Radomiu i dziewiec kol: w
Bialymstoku, Bydgoszczy, Chelmnie, Gdyni, Lublinie, Poznaniu, Radomiu,
Wejherowie i Katowicach; publikowano "Mlodego Sybiraka" i "Echo z
Dalekiego Wschodu".

Statut Zwiazku pozwalal na nadawanie honorowego czlonkowstwa i ten tytul
otrzymalo takze wielu Japonczykow, np. ambasador Japonii w Polsce Ito
Nabobumi, a po nim nastepny ambasador Shuichi Sakoh, sekretarz ambasady
Yoschio Noguchi, charge d'affaires Inonue, attache wojskowy plk. Ueda i
prezes Japonskiego Czerwonego Krzyza N. Nakagawa. Prezesem Zwiazku
przez wiele lat, byl mlody Jerzy Strzalkowski.

Byly to czasy swiatowego kryzysu gospodarczego, ekonomicznej depresji i
bezrobocia w Polsce. Zwiazek za wazny cel uwazal wtedy samopomoc w
poszukiwaniu pracy, ksztalcenie zawodowe i profesjonalne.

I znow Japonczycy przyszli tej mlodziezy z pomoca. Jedna subwencje dal im
Y. Noguchi, a druga ambasada japonska w Warszawie.

Syberyjska mlodziez Zwiazku byla bardzo zainteresowana Japonia, czula
sie jej wdzieczna, utrzymywala spoleczno kulturalne kontakty z
Japonczykami, wpierw bardziej towarzyskie, a pozniej bardziej ambitne,
majace na celu poznanie jezyka, historii, geografii, obyczajow i kultury
Japonii.

Organizowano spotkania, podwieczorki, tance; przychodzili ambasador z
rodzina i personel ambasady na rozne swiateczne uroczystosci, np.
Bozego Narodzenia. Przychodzil gen. Siobo Hasabe, ktory pomagal
wywozic polskie dzieci z Syberii do Japonii. A najwspanialsze byly dwa
bale: wiosenny - Noc Kwitnacej Wisni i jesienny - Noc Chryzantem.

Ten w 1938 roku odbyl sie pod protektoratem ambasadora Sakoh i naszego
ministra opieki spolecznej, p. Mariana Zyndrama Koscialkowskiego.

Tak opisalo ten bal "Echo z Dalekiego Wschodu" w 1939 r.:

        ...Sale oficerskiego kasyna garnizonowego, w ktorym
        bal sie odbywal, zmienily sie nie do poznania.
        Udekorowano je w stylu japonskim ozdabiajac makatkami,
        malowidlami, figurkami, lampionami, a nad orkiestra
        ustawiajac misternie zdobiona "kwitnaca wisnie". Jej
        galazkami przybrano liczne kioski oraz oryginalny
        bufet japonski, ktory mial ogromne powodzenie. Wprost
        dotloczyc sie don nie bylo mozna. Raczono sie tu
        zwlaszcza dwiema potrawami narodowymi: osusi i
        torimesi. Poza tym sprzedawano tam japonska herbate w
        malych filizaneczkach bez uszek, a do tego japonskie
        ciastka [...]

        W sali balowej zabrano sie do tanca, niekoniecznie
        japonskiego... Tango z oberkiem na przemian i fokstrot
        z mazurkiem... I tak juz do bialego rana. Najmilszym
        widokiem, jaki tylko mozna bylo sobie wyobrazic, byly
        mieniace sie olsniewajacym przepychem barw stroje
        narodowe pan Japonek, ktore stanowily sliczne kolorowe
        plamy na tle jednobarwnych toalet naszych pan...

Strzalkowski i aktyw Zwiazku mieli ambitniejsze cele, jak juz
wspomnialem powyzej, i pomagala im ambasada japonska w ich realizacji.
Sprowadzano filmy oswiatowe dla mlodziezy, dawano do nich prelekcje,
organizowano wystawy przedstawiajace rozne dziedziny zycia, kultury,
sztuki i gospodarki japonskiej. Zapraszani byli na pogadanki i odczyty
eksperci z roznych dziedzin, prowadzono dyskusje.

Dr Moria Hiraszi prowadzil lekcje jezyka japonskiego przedrukowywane w
"Mlodym Sybiraku" i w "Echu z Dalekiego Wschodu". Przydala sie ta
znajomosc slow i melodii "Kimi ga jo l/a" w bardzo krytycznym momencie
dla grupy "Jerzykow" w bursie przy Alejach Jerozolimskich podczas
rewizji przez Gestapo.


                             Czesc II
                             --------

                         "Thousands of years of happy reign be thine;
                         Rule on, my lord, till what are pebbles now
                         By age united to mighty rocks shall grow
                         Whose venerable sides the moss doth line."


Powyzszy wiersz to przeklad (nie mam polskiego) "Kimigajo", piesni
japonskiej nieznanego autora z dziesieciowiecznej antologii Kokinszu.
Jest ona, choc nigdy jako taki zatwierdzona nie byla, japonskim hymnem
narodowym. Prosze was, badzcie cierpliwi, wszystko wyjasnie.

Na kilka dni przed wrzesniem ambasador Szuiczi Sako telefonicznie
zaprosil Strzalkowskiego do ambasady, aby sie z nim pozegnac. Powiadomil
go, ze lada dzien wybuchnie wojna, ze on wyjezdza i bezposrednio nie
bedzie mogl pomagac bursarzom, ale, ze o nich nie zapomni. Juz ich
polecil opiece swych przyjaciol z handlowej firmy zaprzyjaznionego z
Japonia Mandzuko, urzedujacej w Warszawie, przy Koszykowej 30.

Wybuch wojny przyniosl oczywiste zmiany w formach i strukturze
dzialalnosci Zwiazku. Co zachowalo sie, to osobowosc dynamiczna
Strzalkowskiego, wiezi osobiste zwiazkowcow - ze Zwiazku Mlodziezy z
Dalekiego Wschodu, Stowarzyszenia Bylych Wychowankow Zakladow
Opiekunczych i Kola Mlodziezy Syberyjskiej oraz Zwiazku Sybirakow - i
idea i chec sluzenia Polsce, przypomina Igor.

Juz w pazdzierniku 1939 roku Strzalkowski powolal POS "Jerzyki", ktore
w 1943 r. podporzadkowaly sie AK.

Upraszczajac i w duzym skrocie: organizacja miala osiem okregow, z
ktorych dwa: Warszawa-Miasto i Okreg Warszawski funkcjonowaly najdluzej.
Grupa "Jerzykow" pod komenda "Szczesnego" (Michala Panasika), zastepcy
Strzalkowskiego w szkoleniu bojowym, dzialala w "Wachlarzu" na Wolyniu,
w rejonie Szepietowki i Ostroga nad Horyniem i pod Charkowem, a po
powrocie weszla z rozkazu "Radoslawa" w sklad "Miotly". W powstaniu
czesc "Jerzykow" zasilila "Baszte" i zgrupowanie "Chrobry", a
samodzielna kompania walczyla na Starym Miescie, Zoliborzu, i w "Grupie
Kampinos".

Dzialania wojenne i okupacja pogorszyly warunki materialne bursy w
Alejach Jerozolimskich 7. Powybijane szyby w oknach zastapiono tektura
i dykta, jak i w wielu innych mieszkaniach Warszawy. Okolo stu chlopcow
gniezdzilo sie tam, brakowalo im lozek i mebli, brakowalo jedzenia i
naczyn.

Znow przyszli im z pomoca Japonczycy, ktorzy wrocili do Warszawy po jej
kapitulacji, by likwidowac swa placowke. Ofiarowali bursie rozne
potrzebne, a wiec cenne, rzeczy i zywnosc.

        Przy wydawaniu tych zapasow Japonczycy pomagali
        chlopcom przy pakowaniu, dorzucajac do zabieranych
        rzeczy, to co wydawalo sie ofiarodawcom, ze moze
        sie przydac. Czynnosci likwidacyjne, pomimo nalegan
        Niemcow o tempo, wyraznie przeciagali w czasie, az
        wszystko co mozliwe zostalo zabrane i ulokowane w
        bezpiecznym miejscu przez chlopcow i Strzalkowskiego,

pisze "Igor".

Z tej pomocy, przez handel i wymiane, utrzymywali sie, az zajal sie nimi
Stoleczny Komitet Samopomocy Spolecznej, a pozniej RGO - Rada Glowna
Opiekuncza.

Gdzies w listopadzie lub grudniu, wtargnelo do bursy kilku Niemcow w
mundurach lotniczych. Sprowokowalo i rozwscieczylo ich chyba glosne
spiewanie chlopcow przy otwartych oknach w sali jadalnej. Zranili,
wpadajac, glowe malego Henia Wlosika, ktory jako dyzurny otworzyl im
drzwi, terroryzowali reszte kazac im sie ustawic pod sciana z rekami do
gory. Prowadzili rewizje, z krzykiem i arogancja.

Wrocil z dolu Henio, krew z glowy kapala mu na koszule i marynarke,
stanal cicho przed Strzalkowskim i rozplakal sie. Ten przytulil go do
siebie, pocieszajac. Zazenowalo to widocznie Niemcow, bo uspokoili sie
i wkrotce wyszli.

Moglo sie wszystko tragicznie skonczyc, gdyz w tajemnicy przed
wszystkimi Geniek Rybalko ukryl w sienniku pistolet kupiony od Joska,
trzynastoletniego chlopca zydowskiego, zamordowanego w 1942 r. na
Marszalkowskiej.

        Bezposrednio po tym Strzalkowski zebral wychowankow
        w jadalni, przedstawil grozace im niebezpieczenstwo,
        zaznaczajac, ze Niemcy chca zlikwidowac w podbitym
        kraju wszelkie objawy oporu, a robic to beda przez
        sianie postrachu i stosowanie terroru. Przemowienie
        kierownika bylo dosc dlugie, ale tresciwe i wywolalo
        dyskusje.

Wieczorem, zwolawszy wszystkich, omowil sprawe zabezpieczenia bursy i
przeprowadzono rewizje. Geniek i inni chlopcy otrzymali reprymande.
Strzalkowski podkreslal, ze obowiazkiem najmlodszych jest nie walka z
bronia w reku, ale nauka, ze tak walczyc maja z wrogiem, bo ojczyznie
potrzebni beda madrzy ludzie.

        Nastepnego dnia rano Strzalkowski udal sie do gmachu
        ambasady Japonskiej na Foksal, opowiedzial znajomym o
        wczorajszym wtargnieciu Niemcow do bursy i prosil o
        interwencje w razie potrzeby. Uzyskal zapewnienie, ze
        ja otrzyma.

Ustanowiono, ze dwojka wtajemniczonych w konspiracje chlopcow bedzie
zawsze czuwac, jeden obserwujac brame z okna kancelarii, a drugi, ten w
kuchni, w razie niebezpieczenstwa mial wybiec tylnym wyjsciem po pomoc
do Japonczykow.

System ten wszedl w zycie ani chwile za wczesnie. Juz nastepnego dnia
Edek Szymanski dal znac Tadkowi Gruchaczowi na posterunku w kuchni o
przyjezdzie Niemcow. Tadek pobiegl do ambasady o pomoc.

Pisze "Igor":

        W tym czasie Gestapo grasowalo juz po bursie bijac
        chlopcow i wychowawcow, a kierownika w kancelarii
        kladac na ziemi. Zaczeli w jadalni, gdzie zgromadzili
        chlopcow, prowadzac juz przesluchanie w najbardziej
        ordynarny i bezgledny sposob, biciem i kopaniem.

        W trakcie tego, ktos zadzwonil do bramy. Niemcy
        myslac, ze to ktorys z brakujacych wychowankow, od
        razu otworzyli. Ku swemu zdziwieniu zobaczyli
        Japonczyka, ubranego w galowy mundur. Byl to ten sam,
        ktory przedtem wydawal chlopcom produkty. Japonczyk
        z powaga wital wszystkich uklonami, nie wylaczajac
        lezacego na ziemi kierownika, ktoremu Niemcy w tym
        czasie pozwolili wstac.

        Po ceremonii powitan Japonczyk wyjasnil Niemcom, ze
        dzieci bursy sa pod opieka Cesarstwa Japonii i nikogo
        nie moze tu spotkac krzywda, bo on sam czesto odwiedza
        zaklad i teraz przyszedl w tym samym celu, bo lubi
        sluchac spiewu japonskich piesni w wykonaniu tych
        dzieci. To mowiac - oczywiscie po niemiecku -
        zaproponowal kierownikowi, aby dzieci zaspiewaly cos
        dla Niemcow, prowadzac wszystkich z kancelarii do
        jadalni, gdzie zgromadzeni byli wystraszeni i pobladli
        z przerazenia wychowankowie bursy.

        Prosba o spiew zostala wykonana na apel kierownika,
        ktory uspokoil wykonawcow, tlumaczac im, ze na pewno
        zaszla tu jakas pomylka. Cale to zajscie tylko dzieki
        Japonczykowi zakonczylo sie choralnym odspiewaniem
        marsza japonskiego "Kimi Ga Jo", a speszeni Niemcy
        opuscili burse.

Dalem na poczatku angielskie tlumaczenie tego hymnu, bo ladnie wyraza
jego sens. Teraz podaje polska transliteracje oryginalu japonskiego.

'L/' to nasze 'el/', jak w 'lopata', 'lawka'. Wiersz czwarty napisany
malymi literami to: il/ao to nari te - gdzie pierwsza litera jest 'i'.

                 Kimi ga jo l/a
                 Czijo ni jaczijo ni
                 Sazare iszi no
                 Il/ao to nari te
                 Koke no musu made.

Czy pomyslalby ktos obecny podczas tej fantastycznej sceny w okupowanej
Warszawie, ze malutka czesc zaciagnietego u Japonczykow dlugu
wdziecznosci splacana bedzie prawie ze szescdziesiat lat pozniej na
Papirusie?

Nawet po wyjezdzie personelu ambasady, miedzy ktorymi byli najlepsi
przyjaciele bursy - sekretarz Inoue, pulkownik Ueda, konsul Oda
Taranasuki - kontakt dany Strzalkowskiemu z firma z Mandzuko byl
"Jerzykom" pomocny.

        Instytucja ta zatrudniala ludzi wskazanych przez
        "Jerzego", narazonych na aresztowanie przez Gestapo
        lub takich, ktorzy mogli byc wykorzystani przez
        dowodztwo AK do specjalnych celow.

        Dla przykladu, jeden z wychowankow bursy - Tadeusz
        Jedrzejewski, zatrudniony w charakaterze lokaja,
        bedac rownoczesnie kurierem, wyjechal ze swoim
        szefem zagranice, a po pewnym czasie dal znak z
        Portugalii, ze spelnil powierzone mu zadanie.

        Roznorodna pomoc ze strony tej instytucji trwala
        do czasu, gdy Niemcy zaczeli podejrzewac firme o
        utrzymywanie kontaktow z podziemiem, o czym
        kierownik zostal uprzedzony i powiadomil "Jerzego".

Po wojnie Japonczycy dalej podtrzymywali przyjazne kontakty z Sybirakami
i "Jerzykami".

Japonska Rozglosnia Radiowa "Bunka Hoso" i Japonski Czerwony Krzyz
zaprosili "Jerzego" i jego adiudanta "Genka" (wspomnianyy juz powyzej
Eugeniusz Rybalko), na trzytygodniowy pobyt w Japonii, by przedyskutowac
doswiadczenia p. Strzalkowskiego w wychowaniu mlodziezy. Co roku takze
zapraszano go do Ambasady Japonskiej na obchody ich swiat narodowych.

Pan Strzalkowski w starosci ze swa biala czupryna i wasem mial bardzo
sarmacki wyglad. Milo jest go widziec na fotografii otoczonego przez
japonskie dzieci przed ich szkola, nad drzwiami ktorej wisi wielki
napis:

            Witamy pana Strzalkowskiego do szkoly w Azyosi.
            -----------------------------------------------

A Japonczycy przyjezdzali na przyjacielskie spotkania ze Strzalkowskim,  
Sybirakami i "Jerzykami" do Polski.

Niestety, rozproszyli sie po swiecie "Jerzyki", wymieraja, i z nimi
zaniknie pamiec o tych wydarzeniach.

Jerzy Strzalkowski pochowany juz jest po lewej stronie symbolicznego grobu
poleglych "Jerzykow" na Powazkach. W 1992 roku zmarl "Wszebor" (Tadeusz
Jedrzejewski), a o rok poprzedzil go "Ludwik" (Ludwik Smigielski). 
Obu udalo mi sie jeszcze odwiedzic niedlugo przed ich smiercia.

Ze "Szczesnym" (Michalem Panasikiem), dowodca naszej kompanii, prawie
juz slepym, i z "Igorem" (Jerzym Zablockim), jego zastepca, jak zawsze
pelnym werwy, spotkalem sie po raz ostatni w 1992 roku. Dal mi wtedy "Igor"
rekopis czesci swej ksiazki do sprawdzenia.

Nie bede tych osobistych wspomnien przedluzal, bo bohaterami tej
opowiesci sa przeciez nasi Japonczycy. Im, w imieniu kolegow i
przyjaciol moich, podziekowanie tu skladam: Domo arigato gozaimashita.


tkg

_________________________________________________________________________

Izabella Wroblewska 


                    NOWA KSIAZKA GRYNBERGA
                    ======================


Nowa ksiazka Henryka Grynberga "Drohobycz, Drohobycz" to zbior
opowiesci i relacji ocalonych z Holocaustu. Te dokumentalna
proze pisarz nazywa opowiadaniami, gdyz sa to rzeczywiscie
opowiadania oparte na wspomnieniach tych ludzi, rodzaj wykreowanego
monologu, ale trzymajacego sie autentycznych opowiesci. Monolog
stanowi tylko rozwiazanie formalne, ktore miesci sie w gatunku
opowiadania.

Grynberg poznal kilka z tych osob w grupie kilkudziesieciu ludzi
z rejonu Baltimore i Waszyngtonu. Jeszcze jako dzieci ocaleli oni
z Zaglady w roznych czesciach Europy. Oprocz osob z tego kregu,
byli tez tacy, ktorzy sami sie do niego zglosili, jak na przyklad
narrator opowiadania tytulowego.

Niektorzy z bohaterow ksiazki o swych wojennych przezyciach nie
opowiadali nawet wlasnym dzieciom. Zdecydowali sie jednak na
rozmowe z pisarzem. Tak o tym mowi Henryk Grynberg (Gazeta  
Wyborcza 29.04.1997)

    My, dzieci Holocaustu, mamy ze soba najwiecej  
    wspolnego. Wiecej niz ze swoimi rodzicami i ze
    swoimi dziecmi. Nasi rodzice nie do konca nas
    rozumieli w czasie wojny i nie do konca rozumieli
    potem. Oni mieli w drobnej czesci swoj i nasz los
    w swoich rekach. Mogli uciec, mogli nie uciec.
    My nie, my bylismy absolutnie bezwolni.

    Nie zmuszam ludzi do opowiadania. Nie dotykam tego,
    co dla nich zbyt bolesne. Zdaje sobie sprawe, ze
    moge torturowac tego czlowieka. Czasem odpowiedz
    jest taka: nie pamietam, co sie wtedy zdarzylo.
    To jest to, czego nie da sie odblokowac. To mil-
    czenie jest moze mocniejsze od opisu.

W "Drohobyczu, Drohobyczu" mamy kilkanascie opowiesci, kilka z nich
wydrukowano wczesniej w "Szkicach rodzinnych". Grynberg przytacza
wstrzasajace relacje z Drohobycza, Boryslawia, Wielkopolski, Wegier
i Litwy. Losy narratorow tych powiesci byly do pewnego stopnia
podobne: getto, lub ukrywanie sie poza gettem, na ogol wywozka,
oboz, predzej czy pozniej emigracja z Europy do Izraela lub USA.

W relacjach ocalalych nie ma szlachetnych postaci w rodzaju Oskara
Schindlera, nie zdarzaja sie im bajkowe zbiegi okolicznosci, jak
chociazby u Agnieszki Holland w filmie "Europa, Europa".

W ksiazce Grynberga cudowny przypadek polega co najwyzej na tym,
ze ukrywajaca sie w lesie narratorka jednej z opowiesci zdazyla
wspiac sie na drzewo widzac oddzial Niemcow i Ukraincow. Ta, wtedy
dwunastoletnia dziewczynka po stracie rodzicow, samotnie ukrywala
sie w lesie. Nie bala sie zwierzat. Najwiekszym zagrozeniem byli
dla niej ludzie. I to nie tylko bezposredni sprawcy Zaglady, ale
takze szmalcownicy, oszusci i po prostu tchorze.

Czy od takiego koszmaru mozna sie kiedykolwiek uwolnic? Rozmowcy
Grynberga informuja, ze ten stracil zdolnosc do usmiechu, tamta do
wylewania lez, a wiekszosci nie ulozylo sie po wojnie zycie osobiste.
Niezaleznie od tego, gdzie mieszkaja, wszyscy oni sa chyba jakos
samotni ze swym koszmarem.

W tytulowym opowiadaniu autor przedstawia nowa wersje pochowku
Brunona Schulza, znacznie rozniaca sie od tej, ktora podal wczesniej
Jerzy Ficowski (wedlug Izydora Friedmana). Schulza zastrzelil
Niemiec Gunther, mszczac sie na innym Niemcu o nazwisku Landau,
ktorego Schulz byl portrecista. Narrator opowiadania Grynberga
relacjonuje :

    Schulz lezal na wznak, w ciemnoszarym ubraniu, twarz
    mial zapryskana krwia. Ja widzialem go juz na cmentarzu
    bez butow i bez marynarki, w spodniach z ciemnoszarego
    tenisu i bialej koszuli w prazki. Czaszke mial otwarta
    z jednej strony i krew w ustach. Obok niego lezal
    Hauptman, tez bez butow i bez marynarki. Jego czaszka
    nie byla tak rozbita, mial rude wlosy. Lezeli przy
    murze, od wejscia w prawo, i tam zakopalismy ich
    w jednym grobie.

W opowiadaniu Grynberga czytamy, ze cmentarz znajdowal sie o trzy
kilometry od miejsca, gdzie Schulz zostal zastrzelony. Po godzinie
policyjnej jeden czlowiek nie mogl niesc trupa przez 3 km, jak
relacjonowal Jerzy Ficowski (za Friedmanem). Narrator Grynberga
zostal wezwany na cmentarz, aby dokonac pochowku. To sa nowe
informacje i Grynberg liczy na to, ze cialo Schulza zostanie
znalezione i ze zostanie on wreszcie nalezycie pochowany.

Jerzy Ficowski, ktory jest przeciez biografem Brunona Schulza
stwierdzil w dzisiejszym "Zyciu", ze juz po zapisaniu przez siebie
relacji Friedmana zostal poinformowany przez kilku swiadkow, ze
cialo Brunona Schulza zostalo przewiezione na cmentarz dopiero
nazajutrz i tam pochowane we wspolnym grobie.

Uwaza on jednak, ze ekshumacja zwlok Schulza w oparciu o dane
swiadka, ktorego odszukal Henryk Grynberg, jest niemozliwa. Jego
zdaniem, na podstawie jednej z licznych relacji nie da sie ustalic
prawdy. Poza tym dzis na miejscu owczesnego cmentarza zydowskiego
stoi dzielnica mieszkaniowa z blokami, fundamentami, chodnikami.
Nie ma sladu po cmentarzu, na ktorym prawdopodobnie pochowano
Schulza. Sama opowiesc Henryka Grynberga uwaza za bardzo intere-
sujaca.

W rzeczywistosci wizerunek polskich kresow przedstawiony przez
Grynberga jest pozbawiony sentymentu. Pisarz jest przede wszystkim
realista. Dla niego kresy istnieja tylko wtedy, gdy ma on cos
nowego do opowiedzenia na temat tragedii zydowskiej, jaka tam sie
rozegrala. Grynberg jest wyraznie przywiazany do ascetycznego
opowiadania faktu i szczegolu.


Izabella

----------------------------------------------------------------

Henryk Grynberg - "Drohobycz, Drohobycz", W.A.B., Warszawa 1997.

________________________________________________________________________

Jurek Krzystek ([email protected])


                            NARCISO YEPES
                            =============
               
               
Nazwisko Narciso Yepesa, ktory zmarl w zeszlym tygodniu w wieku 69 lat w
rodzinnej Murcii w Hiszpanii, znane jest tym, ktorzy lubia muzyke
klasyczna wykonywana na gitarze.

Przywyklo sie kojarzyc uzycie gitary w tym rodzaju muzyki z Andresem 
Segovia, muzykiem, ktory przywrocil temu instrumentowi swietnosc w 
czasach nowozytnych (Segovia zmarl nie tak dawno, przezywszy lat ponad 
90). Istotnie, zaslugi tegoz byly niepodwazalne, co wiecej, dal on 
poczatek calej szkole gitarzystow, nie tylko hiszpanskich, ktorzy 
pobierali u niego nauki.

Yepes nie nalezal do tej szkoly; jego styl gry byl krancowo inny niz
Segovii. Mozna by go okreslic jako 'antyromantyczny', zas ci, ktorym nie
podobal sie on, nazywali go 'oschlym'. Nawet ci ostatni jednak
przyznawali, ze muzyka barokowa i jeszcze starsza w wykonaniu Yepesa
byla duzo bardziej przejrzysta, pozwalala dostrzec kontrapunkt, co na
gitarze bynajmniej nie jest latwe do osiagniecia.

Do Segovii gitara traktowana byla jako ludowy instrument hiszpanski. Nie
sposob wyobrazic sobie przeciez muzyki flamenco bez gitary. Segovia, a
po nim Yepes, przywrocili gitarze dawna jej role jako instrumentu
szlachetnego. Repertuar klasyczny na gitare jest dosyc ubogi, nie
zaspokajajacy potrzeb zawodowego muzyka koncertowego. Yepes siegnal 
wiec do starej muzyki pisanej na inne instrumenty strunowe szarpane, 
w szczegolnosci na lutnie, a rowniez i klawesyn.

W tej dzialalnosci Yepes wydawal sie znalezc szczegolne powodzenie. 
Pomogl sobie w tym konstruujac nowy typ gitary 10-strunowej, oparty na
zapomnianym projekcie 19-wiecznym. Gitara taka pozwalala na transkrypcje
np. muzyki lutniowej bez dokonywania uproszczen niezbednych w przypadku
zwyklej gitary 6-strunowej. Instrument ten pozwala rowniez na
transkrypcje muzyki klawesynowej, w tym tak bliskiej piszacemu te slowa
hiszpanskiej tworczosci Domenico Scarlattiego.

Niezaleznie od muzyki dawnej, Yepes wykonywal tez z wielkim powodzeniem
muzyke wspolczesna, szczegolnie te pisana przez swojego rodaka, Joaquina
Rodrigo. To Yepes wlasnie dokonal w 1955 r. pierwszego komercyjnego
nagrania slynnego juz dzis utworu "Concierto de Aranjuez". Potem nagral
wszystkie bodaj utwory Rodrigo na gitare, a jest ich niemalo.

Nizej podpisany slyszal Yepesa niezliczona ilosc razy w radio i na
plytach, ale tylko raz na zywo, podczas koncertu. Bylo to w 1979 lub
1980 r. w Towarzystwie im. Chopina w Zamku Ostrogskich w Warszawie. Mala
salka (150 miesc) koncertowa byla zapchana do ostatniego miejsca
siedzacego i stojacego, tak znany byl on juz wtedy i w Polsce. Nie
zawiodl oczekiwan: zachwycala intelektualna precyzja jego gry i kontrola
nad instrumentem. Wykonanego na bis sredniowiecznego marsza irlandzkiego
nie zapomne chyba nigdy.


[Oparte na nekrologu Yepesa z NYT, 5 maja 1997, i nie tylko.]

Jurek

________________________________________________________________________

Tadeusz K. Gierymski 


                        IZ POLACY NIE GESI
                        ==================


                              A niechaj narodowie wzdy postronni znaja/,
                              Iz Polacy nie ge/si, iz swoj je/zyk maja/!


Pisze prof. Miodek:

        A zatem 'koktejl' czy 'koktajl'?

        Rozstrzygniecie tu nie jest takie proste. Kilkanascie
        lat temu polecalem wszystkim goraco 'dansing' -- forme
        spolonizowana i zapobiegajaca znieksztalcaniu
        oryginalnej wymowy. Ilez to osob mowilo 'dancing' -- z
        'c'! Te nieprawidlowo brzmiaca konstrukcje slyszy sie
        obecnie bardzo rzadko, bo spolonizowana pisownia --
        tak sie zlozylo -- odpowiada zarazem brzmieniu
        angielskiemu 'dansing'.

Zostawie was w niepewnosci co do koguciego ogona i nawet nie bede sie
upieral przy 'koguciogonie', gdzie i wymowa i przypadki nie sprawiaja
klopotow. Zwroce wasza uwage na "Zycie Warszawy" z 25 kwietnia 1997 r.

Czytamy tam, ze

  Lada dzien wplynie do Sejmu projekt ustawy o jezyku polskim. Minister
  kultury i sztuki wniosl juz do niego swoje uwagi i przekazal go
  Radzie Ministrow, ktora, po konsultacjach, przesle go Sejmowi. Mozna
  miec nadzieje, ze nastapi to niebawem, gdyz prace nad ta ustawa
  trwaja juz cztery lata i chyba nie ma powodow, zeby je dalej
  przeciagac.

  Urzedowy czy panstwowy?

  Wlasciwie projekty sa dwa. Jeden - rzadowy (jego inicjatorem i
  najgoretszym rzecznikiem jest przewodniczacy Komisji Kultury Jezyka
  PAN, a obecnie rowniez przewodniczacy Rady Jezyka Polskiego, profesor
  Walery Pisarek) i drugi - grupy poslow PSL, zgloszony 24 lutego br.
  do marszalka Sejmu, przy czym ten drugi ma w tytule wyraz PRAWO,
  nie USTAWA o jezyku polskim.

  Zgodnie z zapowiedzia, opublikowana w "Zyciu Warszawy" 18 kwietnia
  br., omawiam przede wszystkim projekt rzadowy. Zreszta projekt PSL-
  owski niewiele sie rozni od tamtego. Odnosze wrazenie, ze poslowie
  sporzadzili go glownie po to, zeby w ogole przyspieszyc prace nad
  ustawa. Roznica odnosi sie do samego okreslenia istoty jezyka
  polskiego. Projekt rzadowy w art.1 mowi, ze jezyk polski jest dobrem
  kultury narodowej i jego ochrona jest obowiazkiem organow panstwowych
  i samorzadowych oraz powinnoscia obywateli, projekt PSL-u odnosi sie
  do tych spraw dopiero w art. 4. Najistotniejsza jest jednak roznica w
  samym okresleniu: projekt rzadowy glosi, ze "jezyk polski jest
  jezykiem panstwowym", projekt PSL-owski - ze jest "jezykiem
  narodowym".

  Moim zdaniem, nie ma to wiekszego znaczenia, bo oba projekty glosza,
  ze w "jezyku polskim urzeduja wszystkie organy panstwowe I
  samorzadowe", co jest zabawnie niezdarne, ale wiadomo, o co chodzi.

  Oba projekty duza wage przywiazuja do spraw ochrony jezyka, dbania o
  poprawnosc i przeciwdzialania jego wulgaryzacji. To wazna rzecz, bo
  wulgaryzacja jest jednym z glownych zagrozen polszczyzny. Zachowane
  sa prawa mniejszosci narodowych do wlasnego jezyka. To rowniez wazne
  stwierdzenie w czasach szalejacych nacjonalizmow. Jezyka polskiego ma
  sie uzywac w szkolnictwie, w umowach miedzynarodowych oraz w obrocie
  gospodarczym ("Jezyk polski powinien byc uzywany" - glosi odpowiedni
  paragraf, co jest stwierdzeniem dosc lagodnym). Oczywiscie, chodzi
  tu o nazewnictwo, o przepisy uzycia i instrukcje, co nieraz
  przysparza nam klopotow, gdy kupujemy cos z importu. Ustawa zdobywa
  sie jednak na ton kategoryczny, przestrzega bowiem, ze "poslugiwanie
  sie w obrocie gospodarczym wylacznie obcojezycznymi okresleniami jest
  zakazane". Tam - "powinien", tu - "zakazane" - troche to sprzeczne,
  ale niech tam!

  Wsrod wyjatkow, ktorym przysluguje prawo uzywania obcych jezykow
  (firmy, nazwy instytucji, tytuly publikacji obcojezycznych), jest
  pozycja: "uprawianie dzialalnosci naukowej i artystycznej". Okazuje
  sie, ze w tych dziedzinach mozna uzywac obcego jezyka. Coz: "poetis
  omnia licet" ("poetom wszystko wolno"). I slusznie!

  Ustawa zawiera punkt o powolaniu 30-osobowej Rady Jezyka Polskiego na
  5-letnia kadencje. Rada jest organem opiniodawczym. Minister kultury
  i sztuki moze zglosic sprzeciw wobec uchwaly Rady, ale Rada moze ten
  sprzeciw odrzucic wiekszoscia 3/4 glosow ustawowego skladu.

  Wreszcie dosc sporna sprawa: kary. Nie jest prawda, ze projekt tej
  ustawy przewiduje kary pieniezne za bledy jezykowe lub za uzywanie
  brzydkich wyrazow. Za wulgaryzmy w miejscu publicznym przewiduja kare
  bardzo dawne przepisy - szkoda tylko, ze tak rzadko stosowane (od lat
  nie widzialem w gazetach zadnej wzmianki na ten temat). Projekt
  ustawy przewiduje jedynie kare grzywny za uzywanie obcojezycznych
  tekstow w handlu i uslugach - tak jak wyjasnialem to poprzednio.
  Oprocz grzywny sad moze orzec odpowiednia sume pieniezna - do 100
  tys. zl - z przeznaczeniem na Fundusz Promocji Tworczosci. Czym ma
  byc owa "odpowiednia suma pieniezna" - grzywna czy nawiazka - tego w
  projekcie nie podano. Wniosek stad taki: jesli chcesz byc
  snobistyczny I delektowac sie cudzoziemszczyzna - plac na rzecz tych,
  ktorzy maja pomnazac nasz dorobek kulturalny. Tylko - czy kultura ma
  sie zywic z wykroczen?

  "Ustawa nie narusza przepisow dotyczacych nazw miejscowosci oraz
  imion i nazwisk". To dobrze. Dlatego pod Zninem bedzie nadal Wenecja,
  a pod Olsztynem - Ameryka. Tylko dlaczego na czyjes prywatne zyczenie
  Izabela ma sie pisac Izabella, a Ksymena - Xymena? Tego nie zrozumiem
  do konca.

  Chyba ze tez uznamy to za naruszenie ustawy i potraktujemy grzywna.

  Ustawa przychodzi w sama pore. Ochrona jezyka polskiego jest waznym
  zadaniem spolecznym, ktore trzeba traktowac z cala powaga.
  Zdecydowana wiekszosc jezykoznawcow twierdzi, ze zagrozenia
  polszczyzny przez nasilajaca sie wulgaryzacje i przemozny wplyw
  agresywnego jezyka angielskiego jest bardzo duze i tylko wspolny
  wysilek wszystkich uzytkownikow moze ja ocalic przed katastrofa.
  Oslabla wiara w cudowna moc samooczyszczania sie polszczyzny. Trzeba
  ja w tym procesie wspomagac. Ustawa o jezyku polskim moze byc w tym
  przydatna. Chociaz nie jest wazne,czy polszczyzna ma byc jezykiem
  urzedowym, czy panstwowym, rzecza najwazniejsza jest, ze ma byc.

  Na zawsze.

  Andrzej Ibis Wroblewski

------------------------

Moze ktos inny podrzuci strofy swego wyboru z ponizszego wierszyka Boya,
a sami zdecydujcie, czy o wulgaryzacji tu mowa.


                   PIESN O MOWIE NASZEJ


                Rzecz az nazbyt oczywista,
                Ze jest pie/kna polska mowa:
                Je/drna, pachna/ca, soczysta,
                Melodyjna, kolorowa, ...

                Choc poezji swie/ci wiosne/
                Wieszczow naszych dzielna trojka,
                Polskie slownictwo milosne
                Przypomina - ksie/dza Wujka!

                Dowody najoczywistsze
                Znajdziesz chocby w takim glupstwie,
                Ze polskiego slowa mistrze
                Snia/ o - "rui i porubstwie"!! ...

                Ludziom trzeba tak niewiele,
                By na ziemi niebo stworzyc -
                Lecz wykrzykna/c jak: "Aniele,
                Ja chce/ z toba/... <>?!!"  ...

                Je/zyk naszym skarbem swie/tym,
                Nie igraszka/ obojetna/;
                Nie krwia/, ale atramentem
                Bije dzisiaj ludow te/tno;

                Musi naprzod isc z zywemi,
                A nie te/pic zycia zarod,
                Sokow pelnie/ czerpac z ziemi:
                Jaki je/zyk - taki narod!!!


                (Pisane w r. 1907)


tkg

------------------------------------------------------------------------

Jerzy Nowosielski 


Musze, nawiazujac do tekstu Pana Tadeusza Gierymskiego, jedna rzecz, 
ktora napisal Andrzej Ibis Wroblewski, sprostowac:

  "Ustawa nie narusza przepisow dotyczacych nazw miejscowosci oraz 
  imion i nazwisk". To dobrze. Dlatego pod Zninem bedzie nadal Wenecja, 
  a pod Olsztynem - Ameryka. Tylko dlaczego na czyjes prywatne zyczenie 
  Izabela ma sie pisac Izabella, a Ksymena - Xymena? Tego nie zrozumiem 
  do konca.
 

Juz w 1986 roku istniala lista imion z przymusowa polska pisownia
uzywana w Urzedach Stanu Cywilnego. Projekt ustawy wiec kontynuuje 
paranoidalne dzielo wczesniej zaczete, moze przez Jaruzelskiego, ktory 
tez wtedy chyba wyskoczyl z nowoczesnym pisaniem daty i zakazem 
wysylania przez firmy kart z zyczeniami swiatecznymi.
Oczywiscie kazdy ma swoje jezykowe upodobania i w ramach jezykowej normy
niektore rzeczy pomija. Niedobrze mi sie robi jak np. slysze 'w 
kieleckiem'. Moje ucho nie jest w stanie tego zaakceptowac. Nie pomoze 
nowa konstytucja jezykowa. Jest to dla mnie kicz.

Podobne odczucia mam przy imionach gdzie Ksy ma zastepowac X, 
przeciez piekna litere. Izabela bez drugiego l to w moich oczach ofiara 
urzedowego gwaltu na tym pieknym imieniu. Jak urzedas, jeden z drugim, 
czy profesor, bo zdolny propagandysta ma pouczac jak jezyk uzywac i 
karami poganiac?

Jezyk tworzymy my i wara od niego. Co sie przyjmuje w skali makro, 
zwycieza.

To jest jezyk rzeczywisty. Zywy.

Moja corka Ewa (nie ma lepszego imienia dla kobiety) ma drugie imie, bo 
trudno bylo przewidziec charakter i przyszly zawod dziecka. Drugie imie 
to wlasnie Xymena, przez X w wyniku awantury w urzedzie, ktora musial 
urzadzic zdesperowny tata.

Argumentem, ktory poskutkowal, bylo stwierdzenie na temat mojego stosunku
do urzedowej listy imion dla mojego dziecka i pytanie, czy referenta 
wyrzuca z pracy, jak napisze Xymena przez X, bo nie ustapie. 
Odpowiedzial, ze nie wyrzuca. - To pisz Pan do jasnej cholery przez X. 
I napisal.

W rezultacie:

   A na imie jej jest Ewa Xymena
   Ew jest tyle ile drzew, 
   a Ewa Xymena jedna.

Sadze, ze drugie imie jej sie przyda. Mnie wystarcza jedno.

A swoja droga ciekawe, ze Polacy, ktorzy maja tak bardzo specyficzny 
stosunek do prawa, w osobach swoich przedstawicieli w sejmie cierpia na
manie produkcji ustaw, ktore w mizernym stopniu zycie rzeczywiscie 
ureguluja.

Utrzymuje sie przesad, ze przepis cokolwiek zalatwi, moze nowe zrodlo 
dochodow dla budzetu?

Czekam na uregulowanie polskiej goscinnosci, patriotyzmu, honoru, bo bez 
urzedowego regulaminu zejdziemy z polskiej drogi. Prokreacji po polsku 
(slownictwo) rowniez.

Kiedys na moje biurko w przedsiebiorstwie handlu zagranicznego, w latach
osiemdziesiatych zbiegiem okolicznosci trafilo kilkanascie zarzadzen 
dyrektora naczelnego. Byly to przewaznie przepisane nowe przepisy z 
ustaw, ktore firma byla zobowiazana stosowac i stosowala w drodze 
wydawania kolejnych wewnetrznych zarzadzen, regulaminow, rozdzielnikow, 
okolnikow, instrukcji i czego tam jeszcze z rozpisaniem tej symfonii 
prawa na dzialy, piony, sluzby stanowiska. Paranoja totalna. Pierwsze 
wykonanie nierealne.

Bylo troche czasu i powstala kompilacja najglupszych regulacji o 
zasadach uzywania instalacji sanitarnych przedsiebiorstwa. Ludzie 
plakali ze smiechu, na pograniczu konwulsji, gdy puscilismy to 
obiegiem. Odrobine mozna bylo sie odreagowac... Zasady nabywania 
uprawnien do korzystania zajely kilka stron...

Moze kiedys do tej teczki u kolegi siegne... Jest tam miedzy innymi 
lista zdobyczy socjalizmu w Polsce uwzgledniajaca prawo do wypoczynku 
w czasie pracy, zrownanie miasta do poziomu wsi i chlopa z ziemia, 
i takie rozne smieszne rzeczy. 

Jezyk poradzi sobie bez urzedow, poradzi sobie tez gospodarka. Sek w 
tym, ze czesc ludzi nie radzi sobie bez pracy w urzedach. 

I tu jest nasze prawodawstwo pogrzebane na amen. 


RN

________________________________________________________________________

Katarzyna Zajac 
 
 
                  Z ALFABETU LUDWIKA JERZEGO KERNA
                  ================================
 
 
Oto krotkie wspomnienie Ludwika Jerzego Kerna o Galczynskim.
Wspomnienie spisala Maria Ziemianin ("Gazeta Krakowska" - magazyn, 2
maja 1997).
 
 
W "Dwoch teatrach" Jerzego Szaniawskiego wystepuje Chlopiec z Deszczu.
Piekna, poetycka postac, ktora zjawia sie nie wiadomo skad. Dla mnie
takim Chlopcem z Deszczu, tyle ze doroslym, byl Konstanty. Zawsze
wyrastal niespodziewanie, sprawiajac wrazenie, jakby przyszedl z innego
swiata.
 
Istotnie tak bylo. Robil krok ze swojego poetyckiego wymiaru w nasza
rzeczywistosc. A kiedy ta go znudzila (a nudzila go bardzo szybko),
znikal nie wiadomo gdzie, zupelnie jak ten Chlopiec z Deszczu. Wszystko
za czym tak gonimy, te jakies dobra doczesne, przyjemnosci i rozrywki,
zupelnie go nie interesowaly. Zyl w specyficznym swiecie swojej poezji.
 
Zycie mial bardzo ciezkie. Do wojny cierpial niedostatek. Okupacje
przesiedzial w stalagu. Potem pokrecil sie troche po Zachodzie i
wrocil. Poznal sie na nim natychmiast Eile. Naprawil blad
Grydzewskiego (ktory nie dopuscil Galczynskiego do "Wiadomosci
Literackich") i zrobil z niego nadwornego poete "Przekroju".
 
Okres krakowski byl chyba najplodniejszym, a i najszczesliwszym
fragmentem jego zycia. Potem podobnie euforycznie bylo na Mazurach, w
lesniczowce Pranie, ale wowczas byl juz ciezko chory.
 
Uplynelo zaledwie 7 lat od jego powrotu, kiedy w mieszkaniu w Alei Roz
dopadl go trzeci zawal. Akurat 6 grudnia, w swieto Mikolaja. Dzwoniono
od razu po karetke, miedzy innymi do kliniki rzadowej. Tam jakas wazna
panienka zapytala o nazwisko:
 
   - Galczynski? ... Galczynski, chwileczke... Nie, Galczynskiego 
    nie ma na liscie. 

I od razu podjela decyzje:
 
   - Galczynskiemu nie przysluguje.
 
Pamietam go jako czlowieka niezwykle zyczliwego ludziom. Mial niski,
cieply, o aksamitnej fakturze glos. Przepieknie deklamowal swoje
wiersze. Zaden aktor nie byl w stanie go w tym przeskoczyc.
 
Na szczescie raz tylko widzialem go na duzym cyku. Pani Natalia, nie
wiedzac co z nim zrobic, bo zaczajal sie na klatce schodowej na swojego
wroga Adama Wazyka, kupila mu bilet na samolot i wyslala do Krakowa, do
Zagorskich. Po wyjsciu z samolotu zaczal oczywiscie pic i zaraz potem
skierowal sie do "Przekroju". Przyszedl do nas juz na dobrej bance.
 
To sie wczesniej nigdy nie zdarzalo, bo bal sie Eilego i kiedy mial swoj
zly dzien, unikal redakcji. Musielismy go wtedy pilotowac caly dzien,
trzymajac przy nim warty po roznych krakowskich lokalach. Na noc
zawiezlismy go do Zagorskich, gdzie polozono go spac.
 
W nocy obudzil go glod. Poszedl oczywiscie do spizarki, gdzie znalazl
tylko marynowane prawdziwki pani domu. Ale przy otwieraniu sloj wymknal
mu sie z rak, a na posadzce zrobilo sie lodowisko z grzybkow i octowej
mazi, po ktorej zaczal sie niemozliwie slizgac. Straszliwie umorusany
nie mogl sie uwolnic z tej pulapki.
 
W ogole nieraz miewal przygody w mieszkaniach przyjaciol.
 
Tuz po powrocie do kraju zjawil sie w Lodzi, gdzie swietowano z okazji
jego "cudownego odnalezienia". Mieszkal wtedy u swego przyjaciela,
jeszcze z Anina, Jerzego Zaruby. Wrociwszy do mieszkania na duzym cyku
postanowil wziac kapiel. Zaruba, w obawie, ze Konstanty moze sie po
pijanemu utopic, oswiadczyl mu, ze popsul sie piec i nie ma cieplej
wody.
 
   - Nic nie szkodzi - powiedzial Konstanty. - Bede sie kapal 
   w zimnej. Najlepiej w twoim futrze.
 
I wykapal sie.
 
To wlasnie on wprowadzil mnie do lodzkiej Szkoly Teatralnej, a potem
mnie z niej wyciagnal. Wprowadzil, poniewaz na egzaminie mowilem
obszerne fragmenty "Kolczykow Izoldy", swiezo napisanego przez niego
poematu, ktorego egzaminatorzy jeszcze nie znali. To zrobilo wrazenie.
Zostalem przyjety. Wielki Jozef Wegrzyn wybiegl za mna na korytarz i
sciskajac mi rece, powiedzial tym swoim, podobno najpiekniejszym w
Polsce, meskim glosem:
 
   - Panie, to bylo piekne.
 
A po roku Konstanty przeflancowal mnie do "Przekroju". Wpisal mi
wowczas dedykacje na egzemplarzu swojej "Zaczarowanej dorozki": 6
kwietnia 1948 r.
 
To byl wlasnie ten dzien, kiedy raptownie pozegnalem sie z mysla o
sukcesach scenicznych.
 
 
Wspomnienie L. J. Kerna o K. I. Galczynskim przytoczyla
 
Kasia
_________________________________________________________________________
 
Wszystkie artykly drukowane w "Spojrzeniach", z wyjatkiem specjalnie
zaznaczonych, ukazaly sie poprzednio na liscie dyskusyjnej
"Papirus". Informacje o tej liscie dostepne od T. K. Gierymskiego
.

Redakcja "Spojrzen": [email protected], oraz
          [email protected]
 
Serwer WWW: http://k-vector.chem.washington.edu/~spojrz
           
Adresy redaktorow: [email protected] (Jurek Krzystek)
                   [email protected] (Mirek Bielewicz)
 
Copyright (C) by J. Krzystek (1997). Copyright dotyczy wylacznie
tekstow oryginalnych i jest z przyjemnoscia udzielane pod warunkiem
zacytowania zrodla i uzyskania zgody autora danego tekstu.
 
Poglady autorow tekstow niekoniecznie sa zbiezne z pogladami redakcji.
 
Numery archiwalne dostepne przez WWW i anonymous FTP z adresu:
k-vector.chem.washington.edu, IP # 128.95.172.153.
_____________________________koniec numeru 149___________________________